Łestern

Hej! Piknie godało mi sie z wodzem Przeziębionym Łososiem! Ale wiecór przyseł, a my we dwók tak staliśmy w polu i godaliśmy. Wódz uwidzioł, ze późno sie zrobiło i wte zaprosił mnie do swej chałupy, takiej wyryktowanej z byle cego, ale przecie wódz Indian to nie cysorz Bizancjum i piknie doje se rade bez luksusu.

Wesliśmy do chałupy. Przeziębiony Łosoś fajkom pokoju mnie pocęstowoł. Nie pedziołbyk, coby to było coś, co tygrysy i owcarki lubiom najbardziej, ale cego to sie nie zrobi dlo podtrzymania przyjaźni polsko-indiańskiej!

– Hauhau? – spytołek wodza, kie ześmy wreście skońcyli palić.
A, niekze ta, tym rozem bede tłumacył nasom rozmowe. No więc w tłumaceniu na język ludzki spytołek tak:
– Wies co, wodzu? Mom jedno wielkie marzenie. Takie od casów, kie byłek jesce sceniakiem.
– Jeśli fces, kudłaty bracie, opowiedzieć mi o tym marzeniu, opowiedz – pedzioł Przeziębiony Łosoś.
– Jo, wodzu, barzo fciołbyk przezyć jakom łesternowom przygode.
Przeziębiony Łosoś głowom pokiwoł. Chyba powędrowoł myślami ku storym dobrym casom Dzikiego Zachodu, kie łesternowe przygody były na porządku dziennym. Ale zaroz wrócił ku dzisiejsemu dniu.
– Ostomiły kudłaty bracie. Teroz, kie – jak to blade kufy godajom – momy dwudziesty pierwsy wiek, nie wiem, cy wymyśle ci tutok jakikolwiek łestern.
– A polowanie na bizony? – spytołek.
– Nie mozno, bizony som pod ochronom.
– A taniec wojenny wokół ogniska?
– E! – wódz rękom machnął. – To prowda, ryktujemy tutok tańce dlo turystów. Ale co to za tańce! Z tomahawkiem mejd-in-Czajna i w pióropusu mejd-in-Tajwan!
– No to moze bójka w salunie? – próbowołek dalej.
Przeziębiony Łosoś uśmiechnął sie dobrotliwie.
– To nie mojo działka, kudłaty bracie – pedzioł. – W salunie bijom sie blade kufy, nie Indianie.
– Rozumiem, ze z tego samego powodu pojedynek na kolty na głównej ulicy kowbojskiego miastecka tyz odpado?
Barzo fciołek, coby wódz zaprzecył, ale niestety potwierdził. Myślołek i myślołek, jaki łestern mógłby być w dzisiejsyk warunkak wykonalny?
– A napad na dylizans? – spytołek wreście. – Na dylizans Indianie napaść mogom! Piknie pytom, wodzu! Napadnijmy na dylizans!
– Moglibyśmy, kudłaty bracie, kieby były jesce dylizanse – odpowiedzioł wódz. – Ale juz nimo.
– Som za to autobusy – zauwazyłek.
– No, som – zgodził sie wódz. – Casem nawet przejezdzajom niedaleko rezerwatu.
– Piknie! – zawołołek. – Przecie autobus to taki dylizans! Telo ino, ze ciągnom go konie mechanicne, nie prowdziwe.
Wódz przez kwile milcoł. Zastanawioł sie nad tym, o cym godom, wreście spytoł:
– Ale chyba nie fces, kudłaty bracie, robić pasazerom autobusu krzywdy?
– Jasne ze nie! – zawołołek. – Weźmiemy ik ino do niewoli. I wypuścimy na ślebode, kie rząd federalny zapłaci nom dziesięć dolarów okupu.
– Dziesięć dolarów okupu – Przeziębiony Łosoś powtórzył za mnom. – Cemu właśnie telo?
– No bo pomyślołek se, wodzu, ze kiebyśmy fcieli więcej, ftoś mógłby posądzić nos o pazerność.
– Mos słusność, kudałty bracie – pokwolił mnie wódz. – Ale moze w takim rozie wystarcy pięć dolarów?
– Myśle, ze tak – zgodziłek sie z wodzem. – A właściwie… moze być i 70 centów.
– Cemu akurat siedem? – spytoł wódz.
– Bo to jest telo, kielo trza takiemu owcarkowi jako jo do scynścia. Telo w kraju, ftóry sąsiaduje z moim, kostuje pikny napitek o nazwie Smadny Mnich – wyjaśniłek.
– Dobrze. Niek bedzie 70 centów.
Tak więc przynajmniej wysokość okupu była juz ustalono. Potem Przeziębiony Łosoś zacął obmyślać scegółowy plan napadu. Im dłuzej myśloł, tym bardziej twarz mu jaśniała. Wyglądoł jakby niebo uwidzioł! Co jo plote! Wyglądoł jakby uwidzioł kraine scynśliwyk łowów!
– Na mój dusiu! – wołoł. – Na mój dusiu! Ale to bedzie napad! Zupełnie jako za dawnyk dobryk casów, o ftóryk moi dziadkowie opowiadali!

Następnego dnia rano wódz zwołoł syćkik zamieskującyk rezerwat chłopów. Opowiedzioł im o planie napadu na autobus. Jednym plan barzo sie spodoboł, inksym nie, bo nie fciało im sie rzyci z rezerwatu rusyć. Ale skoro wódz kaze napadać, to trza napadać i ślus.

Fto jakom broń mioł – pistolet, karabin cy nawet zwykły nóz kuchenny – takom ze sobom zabroł. A wódz Przeziębiony Łosoś mioł pikny łuk w spadku po ftórymś z przodków i postanowił po roz pierwsy w zyciu go uzyć.

Rusyliśmy z rezerwatu. Myślołek, ze syćka rusymy na koniak, ale okazało sie, ze koni tamok mieli niewiele. Więcej było storyk pogruchotanyk samochodów. No trudno. Ocywiście, ze galopujący na koniu Indianin w pióropusu jest pikniejsy niz jadący autem Indianin w tiszercie z napisem University of Nebraska, ale skoro pod Turbaczem coroz trudniej o górola w cyfrowanyk portkak, to co jo sie bede inksyk cepioł.

Zreśtom muse przyznać, ze ta kawalkada aut tyz wyglądała imponująco. Dwa wprowdzie zepsuły po drodze i ci z zepsutyk musieli sie przesiąść do tyk, ce jesce jako tako jeździły, ale cóz, kie ryktuje sie napad, trza być przygotowanym na poniesienie pewnyk strat.

No i dotarliśmy do drogi, po ftórej autobusy jezdzom. Teroz trza było ino pockać, jaz jakisi sie pojawi. No to cekomy. Cekomy, cekomy, cekomy…

Cynść z nos rozsiadła sie wygodnie na pobocu drogi, inksi spacerowali se tam i z powrotem. Nagle poziromy: jest! Jedzie! Autobus pełen pasazerów!

– Do ataku! – zawołoł wódz. – Juhuuuuuuu! Hau! Hau! Hau! Hau! Hau!
– Hau! Hau! Hau! Hau! – zawołali pozostali Indianie, choć w odróznieniu od Przeziębionego Łososia nie wiedzieli, co ten okrzyk znacy (tego akurat nie przetłumace, bo za duzo brzyćkik słów jest tutok).

Autobus wartko koło nos przejechoł. A kie pon kierowca nos uwidzioł, to jesce przyspiesył. Zaroz jedni Indianie wskocyli do aut, drudzy na konie i syćka rusyliśmy w pościg. Fto mioł broń palnom ten strzeloł, ocywiście w powietrze, bo nom przecie sło o napad, a nie o to, coby kogokolwiek zranić.

No i od rozu okazało sie, ze jest kłopot: w dawnyk casak indiańskie konie były sybse od dylizansów, teroz indiańskie store auta som wolniejse od autobusów hamerykańskiego PKS-u. Nase samochody i tyk pare koni coroz bardziej zostawały w tyle. Najsybsym autem jechoł wódz, jo i jesce jeden Indianin, ftóry siedzioł za kierownicom. Ale i od nos autobus coroz bardziej sie oddaloł. Przeziębiony Łosoś opuścił sybe w drzwiak i sie niebezpiecnie wychylił.

– Uwazoj, wodzu! – zawołołek.
– Spokojnie, kudłaty bracie, nic mi nie bedzie – odpowiedzioł wódz. – Spróbuje trafić ten autobus w tylnom opone. Inacej nom ucieknie.

Wódz dobył łuku i strzały, naciągnął cięciwe, wycelowoł, wystrzelił i…. strzała trafiła w przednie lusterko. I potłukła je na kawałki. Dalej syćko zadziało sie w ułamku sekundy: jeden sakramencko ostry odłamek śkła upodł na jezdnie w taki sposób, ze kie najechało nań tylne koło autobusu, ostrze wbiło sie w opone i zaroz… PAFFFF! Opona trzasła!

Autobus zacął zwalniać. Wreście stanął. Wte piknie go dogoniliśmy. Pozostali Indianie tyz. Wódz podeseł do autobusu i zastukoł swym łukiem w drzwi. Kierowca nie śmioł sie prociwiać i otworzył. Wódz weseł do środka, a tamok – na mój dusiu! – tako panika, jakby pasazerowie myśleli, ze ik co najmniej na straśliwe indiańskie tortury fcemy zabrać! Na prózno Przeziębiony Łosoś próbowoł ik uspokoić.
– Ostomiłe blade kufy! – godoł. – Piknie pytom, uspokójcie sie! My wom nic nie zrobimy! Zabieremy wos do rezerwatu, napijecie sie z nomi ognistej wody, a kie pon Dżordż Dablju Busz zapłaci nom 70 centów, to piknie wrócicie se do swoik chałup.
Histeria pasazerów była tak straśno, ze chyba nifto wodzowskik słów nie usłysoł. Jedni zacęli naprędce ryktować testamenty, inski modlili sie o ocalenie, a jeden pon wyciągnął ze swej walizki nozycki, zgolił se syćkie włosy, zawinął je w chustecke, doł wodzowi i pedzioł:
– Wielki wojowniku cyrwonoskóryk! Mocie! Tutok jest mój skalp! Oddoje go wom dobrowolnie! Ino błagom! Błagom wos! Darujcie mi zycie!
Wódz skalpu nie fcioł. No to jo se wziąłek. Bede mioł pamiątke w budzie.

Nagle… usłysołek jakieś wycie. Było coroz głośniejse. To wozy policyjne jechały ku nom! Cało kolumna! Skąd one sie tutok wzieły? Mogłek sie domyślić. Ftóryś z pasazerów musioł przez komórke wezwać pomoc. Krucafuks!!! Zupełnie zabocyłek, ze kielo rozy Indianie napadajom na dylizans, telo rozy w ostaniej kwili nadjezdzo z odsiecom hamerykańsko kawaleria!

No i niestety było po napadzie. Policjanci wyskocyli z wozów, coby zaroz powpychać do nik syćkik indiańskik wojowników. Mnie tyz wepchli, bo w tym całym zamiesaniu zoden z mundurowyk nie zwracoł uwagi na to, ze z tymi Indianami jest jeden pies. Zawieźli nos do pobliskiego miastecka, zaprowadzili do biura seryfa i zamkli w hereście. Ledwo ześmy sie za tymi kratami pomieścili. Architekt hereśtu najwyraźniej nie przewidzioł, ze kiesik bedzie trza tamok wsadzić syćkik chłopów z indiańskiego rezerwatu. Podobno mieliśmy prawo zachować milcenie, mieliśmy prawo do adwokata, a od tej pory syćko, co powiemy, moze być uzyte przeciwko nom. Tak pedzioł jeden z policjantów. A potem sam seryf przyseł ku nom. Stanął po tej ślebodnej stronie krat i zacął sie wydzierać:
– Krucafuks! Co wom syćkim do głowy strzeliło! Myślicie, ze momy casy Dzikiego Zachodu? Jesli tak, to jo wom przybocuje, ze jest rok 2007! Dziki Zachód skońcył sie dawno temu! Słysycie? Nimo juz Dzikiego Zachodu! Nimo i ślus!

Na mój dusiu! Co to za sietniok, ze godo, ze Dzikiego Zachodu nimo? Przecie jest! Choćby w mojej owcarkowej dusy, ale nie tylko!

Drapłek swojom łapom łydke Przeziębionego Łososia.
– Wodzu!
– Słuchom cie, kudłaty bracie – odezwoł sie Przeziębiony Łosoś nachylając sie ku mnie.
– Powiedz, wodzu, temu wozniokowi, ze dwudziesto ósmo poprawka do hamerykańskiej konstytucji doje Indianom prawo do napadania na syćkie dylizanse i autobusy.
– Przecie nimo takiej poprawki – zauwazył wódz.
– A jo nie godom, ze jest – pedziołek. – Godom ino, cobyście sie na niom powołali.
– Ej! A co to za scekanie słyse? – zdziwił sie nagle seryf. – Zaroz! Tam jest jakisi pies! Skąd ten pies tutok?
– Ten? – spytoł wódz z minom niewiniątka. – To jakiś kojot z prerii sie zawierusył.
– To mo być kojot?! – wykrzyknął seryf. – Pierwsy roz w zyciu widze biołego kojota.
– Bo to jest kojot śniezny, barzo rzadki gatunek – wyjaśnił wódz.
– Naprowde jest taki? Nigdy nie byłek mocny z biologii – przyznoł seryf zdradzając pewne zakłopotanie.
– A z hamerykańskiego prawa konstytucyjnego jesteście mocni? – spytoł Przeziębiony Łosoś.
– A bo co? – spytoł seryf.
– A bo dobrze by było, panocku – pedzioł wódz. – cobyście przybocyli se treść dwudziestej ósmej poprawki do hamerykańskiej konstytucji: Stany Zjednocone ani zoden ze stanów nie moze zabronić Indianom napadania na środki transportu publicnego.
– Jest tako poprawka do konstytucji? – Seryf nie barzo dowierzoł.
– No ba! – zawołoł wódz. – Cały kongres jom ukwalowoł! Bez jednego głosu sprzeciwu!
Seryf podrapoł sie po głowie.
– Wydawało mi sie, ze poprawek do nasej konstytucji jest ino dwadzieścia siedem – mrucoł nie wiadomo cy do siebie, cy do Przeziębionego Łososia. – Ale mom konstytucje w swoim gabinecie. Póde sprawdzić.
No i rusył ku swemu gabinetowi.
– Coś niebywałego! – zawołoł wódz udając sakramenckie oburzenie.
Seryf zatrzymoł sie.
– Co znowu? – spytoł.
– Jak to co! – zagrzmioł wódz. – Jesteście urzędnikiem państwowym! Powierzono wom strzezenie honoru gwiaździstego śtandaru! Zyjecie z podatków płaconyk przez porządnyk obywateli nasego kraju! I nie znocie na pamięć hamerykańskiej konstytucji wroz ze syćkimi poprawkami?
Seryf scyrwienił sie na kufie.
– Eee… to znacy… – wybąkoł. – Jo ino śpasowołek, ze ide do konstytucji zajrzeć. Tak naprowde to jo ide po kluc, coby wos wypuścić. Bo jo ocywiście znom te dwudziestom ósmom poprawke i zupełnie nie rozumiem, cemu moi podwładni – głuptoki jedne – wos zgarnęli.

No i zaroz seryf wrócił sie z klucem i na ślebode nos wypuścił. Jego podwładni odwieźli nos do pozostawionyk w miejscu napadu aut i koni. A potem ześmy ku rezerwatowi rusyli. Słonko piknie zachodziło, a myśmy jechali ku temu słonku, bo tamok wiodła droga do rezerwatu. Taki było koniec nasej przygody. Brakowało ino muzycki pona Maxa Steinera i napisu THE END.

A kie ześmy z wiecora noleźli sie w rezerwacie, Przeziębiony Łosoś pedzioł tak:
– Hej! Nie syćko posło zgodnie z planem, ale co by nie godać, napad był pikny! Zupełnie jak za nasyk przodków!
– To prowda! Jak za nasyk przodków! – zgodzili sie z wodzem pozostali Indianie. Nawet ci, ftórzy pocątkowo nie palili sie do tego napadu, teroz byli zadowoleni.

Pobyłek jesce w rezerwacie kilka dni. Nawet naucyłek paru Indian podstaw psiego języka. Naucyłbyk więcej, ale w końcu straśno tęsknica mnie chyciła za bacom i gaździnom, za Turbaczem, za Smadnym Mnichem, za jałowcowom… no i – za ostomiłymi gośćmi mojej budy ocywiście!

Tak więc wróciłek ku swojej wsi. W jaki sposób wróciłek? Ano w taki sam, w jaki dostołek sie do Hameryki. A w jaki sposób dostołek sie do Hameryki, to juz godołek w poprzednim wpisie.

I powiem jesce ino telo, ze całkowicie przyznoje racje wodzowi Przeziębionemu Łososiowi: napad był pikny! Godom wom: kozdy choć roz w zyciu powinien pojechać na Dziki Zachód i wroz z Indianami napaść na dylizans. Abo na inksy autobus. Hau!

P.S. Dodatkowe flaski Smadnego Mnicha trza wyciągnąć! Dlo nowyk gości budy: Teresecki, Patrycjecki, O’Maryjannecki, Piesnasukicka, Niełysecka (ftóry z O’Maryjanneckom musi sie chyba dobrze znać :D) i Moguncjusecka! Powitać piknie! 🙂 🙂 🙂 🙂 🙂 🙂