Historia ze smutnym zakońceniem

– Powiedzcie mi jednom rzec, krzesny – zwróciłek sie do cornego kota mojej gaździny, kie niedowno na jeden dzień jo i baca zesli z holi do wsi.
– Co mom wom pedzieć? – spytoł kot.
– Ciekaw jestem – pedziołek – cy to prowda, ze kie przebiegniecie wy komuś droge, to przynosicie pecha?
– Eee… właściwie to nie wiem.
– Nie wiecie? Jesteście cornym kotem i nie wiecie? No to fto mo wiedzieć?
– Ci, ftórym jo te droge przebiegom.
– No, niby racja – przyznołek. – W takim rozie zróbmy eksperyment naukowy. Przejde sie od budy ku stajni, a wy przebiegnijcie mi droge. I wte uwidzimy, cy przyniesiecie mi pecha.
– A nie bocie sie, krzesny, ze cosi złego wom sie przez to stonie?
– Jesteśmy, mozno pedzieć, naukowcami – odpowiedziołek, no bo skoro ryktowaliśmy naukowy eksperyment, to chyba mieliśmy prawo nazywać siebie naukowcami? – A naukowiec, coby cosi osiągnąć, musi casem zaryzykować.
– Niekze ta – zgodził sie kot. Niby cemu zreśtom miołby sie nie zgodzić? Przecie to jo ryzykowołek, nie on.

Rusyłek od budy. Słek, słek i nagle – choć nie moge pedzieć, ze niespodziewanie – kot przebiegł mi droge.
– I co? – spytoł kot.
Rozejrzołek sie wokół.
– Chyba nic – pedziołek. – Ani na łeb nic mi nie spadło, ani nie cuje, coby jakosi beskurcyja w rzyć mnie ugryzła… Nawet kapecki pecha nie pocułek.
– A moze jo nie działom na zwierzęta, ino na ludzi? – zastanawioł sie kot. – Moze powinienek bacy abo gaździnie droge przebiec?
– Dojcie spokój, krzesny! – prociwiłek sie. – A jeśli zrobis im krzywde?
– Bede przebiegoł barzo ostroznie – zapewnił kot. – Od ostroznego przebiegnięcia zodne niescynście ik nie spotko. Co najwyzej jakisi drobny niefart.
No, skoro obiecoł, ze bedzie ostrozny, mogłek sie zgodzić.

Po kwili baca wyseł z chałupy, bo postanowił śwagra odwiedzić. A kot od rozu droge mu przebiegł. Baca był jakisi zamyślony i kota nawet nie zauwazył. My zaś nie zauwazyli, coby spotkoł bace jakikolwiek pech.

Pare minut później z chałupy wysła gaździna, coby póść do obory i wydoić krowy. Kie sła, kot przebiegł jej droge. Gaździna – w odróznieniu od bacy – od rozu zauwazyła, ze cosi cornego pod jej nogami smykło.
– Mój ty bidoku! – zawołała. – Kryncis sie wokół mnie, bo wies, ze krowy ide doić i fces mlecka! Pockoj kwilecke, zaroz dostonies.
No i gaździna krowy wydoiła, a potem kapecke mleka nalała do miski i dała kotu do wypicia. Jej tyz zoden pech nie spotkoł. Za to kota spotkało scynście!

– Chyba jednak ludzie jakiesi bździny o tyk cornyk kotak godajom – pedzioł kot zlizując ze swyk wąsów kropelki mleka.
– To jesce za wceśnie, coby o tym przesądzać – pedziołek. – Sami ino baca i gaździna miescom sie w granicak błędu statystycnego. Musimy zrobić więcej eksperymentów.
– Ba na kim? – spytoł kot. – Poza bacom i gaździnom zodnyk ludzi w chałupie nimo.
– Pódźmy na droge – pedziołek. – Bedzies tamok przebiegoł przed przechodzącymi ludźmi. A kie uznomy eksperyment za zakońcony, to fto wie? Moze jego wyniki do jakiegoś naukowego pisma prześlemy?

No i pośli my na droge i usiedli na pobocu. Zaroz my uwidzieli idącom ku swej chałupie Janiele. Dreptała wolno i mamrotała pod nosem:
– Sory aj dont anderstend. Sory aj dont anderstend. Sory aj dont anderstend…
Kie usłysołek, jak godo to samo po roz dwudziesty, kot hipnął i piknie droge jej przebiegł.
– Na mój dusiu! – zawołała Janiela. – A skąd tu ten corny ancykryst?!
Przezegnała sie, a potem fciała wrócić do tego swojego mamrotania, ale coś jej nie wychodziło:
– Sory aj… Sory aj… I jak to dalej było? Zabocyłak! Zabocyłak, co trza odpowiedzieć, kie znowu jakisi zagranicny turysta ku mnie zagodo! Syćko przez tego cornego kocura! Pecha przyniesł!
I wściekło Janiela posła dalej bezskutecnie próbując se przybocyć, co miało być po słowak „Sory aj”.

Zaroz uwidzieli my idącego drogom sołtysa. Kie był juz on ino kilka metrów od nos, kot przebiegł mu droge.
– Na mój dusiu! – wykrzyknął sołtys. – Kot! Corny kot! Bedzie niescynście!
Całe sołtysie ciało wpadło w popłoch, ale w najwięksy chyba jego nogi: prawo noga w panice skrynciła w lewom strone, lewo noga zaś posła ku przodowi. Jaki był tego skutek? Chyba sie domyślocie: prawo noga podcięła lewom i sołtys prasnął na ziem.
– Wiedziołek, ze niescynście bedzie! – Sołtys prawie ze sie popłakoł. Od rozu postanowił nika dalej nie iść, ino wrócić do chałupy. A ze nie był pewien, cy z powodu cornego kota nie cekajom go kolejne upadki, na wselki wypadek wrócił na cworakak.
– Co najwyzej, kie ftosi mnie spyto, cemu na cworakak chodze, powiem, ze korzonki mnie chyciły – pedzioł do siebie. I poseł tak, jako idzie niemowle, co to jesce nie umie na dwók nózkak stanąć.

A po kwili usłyseli my warkot samochodowego silnika. To Felek znad młaki, ftóry jest najbogatsy we wsi, swoim mercedesem jechoł. Ocywiście jemu tyz kot droge przebiegł.
– Na mój dusiu! – zawołoł Felek i z piskiem opon zatrzymoł auto. Otworzył drzwi, wysiodł i zacął nerwowo chodzić roz w jednom, roz w drugom strone.
– Pech! Bede mioł pecha! – biadolił. – Corny kot droge mi przebiegł, więc pech mnie nie ominie! Co robić?
Nagle polozł do samochodowego bagaznika, wyciągnął zeń taki wielki śpikulec, a potem podeseł do jednego koła i… przebił opone!
– No i prose, pech mnie spotkoł! – pedzioł. – Skoda tej opony kapecke, ale skoro przez tego kota pech i tak był nieunikniony, lepiej, coby właśnie takie niescyście mi sie przytrafiło niz jakiesi duzo gorse.
Po kwili Felek wymienił se uskodzone koło na zapasowe. I pojechoł dalej.

– I co o tym syćkim sądzić? – spytoł kot. – Bacy i gaździnie nie przyniesłek pecha. A Janieli, sołtysowi i Felkowi przyniesłek.
– Zauwazyłek jednom rzec – pedziołek. – Ani baca, ani gaździna, kie przebiegliście im droge, nie zawołali: „Na mój dusiu!”. Natomiast Janiela, sołtys i Felek – zawołali.
– Myślicie więc, krzesny, ze syćko od tego jednego okrzyku zalezy?
– Zróbmy jesce jednom, ostatniom próbe – zaproponowołek. – Właśnie idzie ku nom Wincenty. Przebiegnijcie mu droge i uwidzimy, co z tego wyjdzie.
Wincenty seł raźno przed siebie. W ręku mioł jakomsi siatke. Kot kwile odcekoł, a potem wartko wystartowoł ku drugiej stronie drogi.
– Na mój dusiu! – podł głośny okrzyk. Ale to nie Wincenty tak zawołoł, ino jo. A wiecie, jak jest „Na mój dusiu!” po psiemu? „Hau!!!” Dokładnie tak – po ludzku jest z jednym wykrzyknikiem, a po psiemu jaz z trzema. No i Wincenty, usłysawsy znienacka moje hauknięcie z trzema wykrzyknikami, wystrasył sie, zrobił gwałtowny wymach rękami i… jego siatka pofrunęła do wierchu. A potem wpadła do potoka, co to obok drogi se płynie.
– Cemu zawołołeś: „Na mój dusiu!”? – zdziwił sie kot.
– Z zakwytu – odpowiedziołek.
– Z zakwytu?
– Ano z zakwytu. Bo mój psi nos wycuł, ze Wincenty niesie w swej siatce jaz pięć flasek Smadnego Mnicha!
– Ino teroz ten Smadny Mnich jest w potoku – zauwazył kot.
Ano był… Krucafuks! Podesli my na skraj drogi i poźreli ku potokowi. Uwidzieli my, jak Wincenty wchodzi do potoka, coby sie dostać do swej siatki. Kie sie dostoł, wyciągnął jom na brzeg i sprawdził, co jest w środku. Okazało sie, ze stało sie najgorse – syćkie flaski były potłucone! Syćkie pięć! Musiały na jakisi wystający z potoka kamień trafić i dlotego taki okrutny los je spotkoł! A Smadny Mnich – popłynął ku Dunajcowi, coby potem popłynąć ku Wiśle i na koniec ku Bałtykowi, ka być moze ryby se ten pikny napój wypijom. A być moze nie, bo nie wiem, cy ryby na piwie sie znajom.

I tak to było, moi ostomili. Pięć flasek Smadnego Mnicha sie zmarnowało i juz nic nie bedzie w stanie tego odwrócić. A jo opowiedziołek wom te smutnom historie ku przestrodze. Pamiętojcie: kie przebiegnie wom droge corny kot, to nigdy, absolutnie nigdy, pod zodnym pozorem nie wołojcie: „Na mój dusiu!” Hau!

P.S. Na mój dusiu (kot nie przebiego w tej kwili zodnej drogi, ino na wyrku gaździny se śpi, więc teroz moge wznosić ten okrzyk śmiało 🙂 )! We wtorek imieniny Babecki momy! No to zdrowie Babecki! 🙂