Nas świątecny sport narodowy

– Oooj! Oooj! Oooj!
– Ojojoooj! Ojojooj! Oooj!
– Ooj! Ooj! Ojojoooj!
– Ojojoooooj!
– Oooj!
– Ojoooooj!
– Ooooj! O, Jezusicku!

Fcecie wiedzieć, ostomili, co to za odgłosy? A to mój baca i mojo gaździna po wigilijno-świątecnym obzarstwie tak jęcom. Cały cas teroz nie słyse od nik nic inksego, ino to:

– Oooj! Oooj!
– Ooj! Ooj! Ooj!
– Ooooj! Ojoooj!
– Ojojojoooj! Krucafuks! Wies, matka, jaki jo mom cięzki brzuch?
– Oooj! Nie godoj, ojciec. Myślis, ze jo mom lzejsy? Cuje sie, jak byk miała słonia w zołądku!
– A jo – jak byk mioł słonia, hipopotama, zyrafe, zebre, krokodyla i nosorozca! – Od rozu widać, ze baca niedowno cytoł wnukowi ksiązecke o afrykańskiej zywinie. – Matka, kie następne święta przyjdom, to musimy bocyć, coby telo nie jeść.
– Ano musimy – zgadzo sie gaździna. – Maluśki kawałecek pstrąga i nic więcej!
– No, i moze łyzecka kapusty do tego – dodoje baca. – I okrusynka ciasta. Ale ino jedno maluśko okrusynka!

Hehehe! Na mój dusiu! Rok temu tyz tak se obiecywali, ze w następne święta nie bedom sie objadać. I dwa roki temu tyz. I trzy roki temu. Tak jak wielu inksyk Polaków. A co z tyk syćkik obietnic wysło? Ano to, ze teroz cały nas kraj opanowany jest przez chór wołający: „Oooj! Oooj!”. A to wołanie cierpieniem straśliwym jest przepełnione.

Jak co roku piknie se naród pojodł i w Wigilie, i w Święta. A potem kozdy, co tak piknie pojodł, podł na kanape, z brzuchem wypchanym karpiem, pstrągiem, śledziem, bigosem, kutiom, kluskami, barscem, zupom grzybowom, grulami, synkom, baleronem, pastetem z zająca, kiełbasom, kurcakiem, indykiem, piernikiem, makowcem, sernikiem… Heeej! Uzbierało sie tego kapecke! I teroz przynajmniej do Nowego Rocku, abo nawet do Trzek Króli taki cłek fciołby se ino lezeć i sie nie rusać, jaze brzuch powie, ze wreście syćko strawił i moze znowu cosi zjeść. Ale nimo lekko! Rusyć sie trza! Kie som Święta, to trza sie podnieść, coby póść do kościoła, krowe wydoić, odwiedzić krewnyk abo choćby ino reśtki jedzenia ze stołu uprzątnąć. No a jeśli ftosi jest ambitny, to dźwignie swój brzuch tyz po to, coby zwycajnie pospacerować. Jak Polska długo i syroko, wsędy ludzie dźwigajom te swoje przepełnione brzuchy, te sakramenckie cięzary, nicym poni Agata Wróbel abo inksy pon Baszanowski. Bo w cas Świąt Bozego Narodzenia podnosenie cięzarów jest nasym sportem narodowym. I mędrol ten sport uprawio, i głuptok. I bogac, i bidok. I baba, i chłop.

Heeej! Telo godajom w telewizorak, ze Polacy som zbyt mało aktywni fizycnie, ze zodnyk sportów nie trenujom. I to jest chyba prowda. Ale w Święta – sami poźrejcie! W Święta jest zupełnie inacej! Wte sportowców – konkretnie cięzarowców – to som u nos miliony! Wte trudno noleźć takie państwo, ka sport uprawianoby bardziej masowo niz w Polsce! Wte sportowców momy więcej niz lekorzy (a lekorzy – jak juz downo temu udowodnił naukowo pon Stańczyk – momy sakramanecko duzo)! I niek ftosi powie jesce, ze w Boze Narodzenie cudów nimo. No przecie ze som! Skoro ten nas kraj, kraj pikny ale będący jednoceśnie krajem bezruchowców, stoje sie nagle na kilka dni krajem sportowców, to kozdy chyba przyzno, ze jakisi cud zadziać sie musioł. Cud najprowdziwsy! Hau!