Ostatnie kazanie jegomościa Tischnera na Polanie Rusnakowej pod Turbaczem

To był pocątek sierpnia 1997 rocku. Byłek wte o 12 roków młodsym owcarkiem niz jestem teroz. Roboty przy owcak akurat wiele nie było, wilki jakosi trzymały sie z dala od nos, więc postanowiłek przelecieć sie po gorcańskik wiersyckak, coby sprawdzić, co ciekawego sie w okolicy dzieje. Jaze do jednej polany nad Łopusznom dosłek. A tamok…
– O, krucafuks! – zawołołek zaskocony.
Wy na moim miejscu tyz pewnie byście tak zawołali! Na skraju polany, pod zielonym smreckiem siedzioł… sam jegomość Tischner! Ten najsłynniejsy góralski filozof! Siedzioł zamyślony i poziroł kasi w dal, ku wierchującym nad horyzontem Tatrom. Mój okrzyk jednak wyrwoł go z zamyślenia.
– Fto tutok krucafuksami rzuco, kie jo w cisy próbuje sie skupić? – spytoł. Ocywiście niezupełnie tak to pedzioł, ino kapecke inacej, posługując sie góralskim łopuśniańskim. Ale jo dlo ułatwienia tłumace tutok jego słowa na góralski owcarkowy.
– Cy to ty, psinko? – dodoł po kwili, kie uwidzioł, ze poza mnom zodnego cłeka ani zodnej zywiny przy nim nimo.
Na mój dusiu! Przecie wołołek po psiemu, nie po ludzku! To skąd on wiedzioł, ze jo zawołołek: „Krucafuks”?
– Wyboccie, jegomościu – popytołek. – Ale kie uwidziołek znienacka tak hyrnego księdza, to ten krucafuks w sposób niekontrolowany sam mi sie z gardła wyrwoł.
– Niekze ta – zaśmioł sie Tischner. – Po prostu kapecke sie zdziwiłek, bo zwykle, kie ftosi w tyk stronak mnie uwidzi, to pado racej: „Pokwolony”, a nie „Krucafuks”.
– Bede o tym bocył, jegomościu – obiecołek. – Ale skąd wy w ogóle wiecie, co jo godom? Cyzbyście rozumieli psiom mowe?
– Jako widzis piesku, rozumiem – odrzekł Tischner. – Sam nie wiem cemu, ale rozumiem.
– Na mój dusiu! – zawołołek. – Jo wiedziołek, ze rozumiecie rzecy, ftóryk wielu ludzi w tym kraju nie rozumie! Ale ze jednom z tyk rzecy jest psi język – na to byk nigdy nie wpodł! Muse inskym psom z holi wartko o tym pedzieć! Niek tyz tutok przyjdom i z jegomościem pogodajom!
– Moze później, psinko, moze później – popytoł jegomość. – Teroz potrzebuje spokoju, bo wkrótce wybierom sie na Polane Rusnakowom pod Turbaczem, coby jak co roku odprawić tamok urocystom góralskom mse. Ba jakosi nimom pomysłu, jakie kazanie na te mse wyryktować. A to niedobrze, bo juz tylko kilka dni mi zostało.
– E, nie martwcie sie, jegomościu! – próbowołek podnieść księdza profesora na duchu. – Na pewno cosi wymyślicie!
– O to idzie, piesku, ze to nie moze być COSI! – odrzekł jegomość. – Jo to kazanie muse wyryktować tak piknie, jakby miało ono być ostatnim kazaniem, jakie na Rusnakowej wygłose!

Na mój dusicku! Cyzby Tischner juz wte przecuwoł, ze to bedzie jego ostatnio msa pod Turbaczem? Ze juz wkrótce przyjdzie mu ze straśliwom chorobom sie zmagać? W tamtej kwili to jo myślołek, ze on śpasuje. Ale teroz – sam juz nie wiem.

Kie tak pozirołek na zmartwionego księdza, przyseł mi do głowy pewien pomysł.
– Wiecie co, jegomościu? – pedziołek. – Jo to jestem ino zwycajnym psem pasterskim i na ryktowaniu kazań znom sie telo, co mój baca na ryktowaniu rakiet kosmicnyk. Ale kiebyk tak wom opowiedzioł o psim zywobyciu, o psik sprawak i o psim poziraniu na świat, to moze podsunąłbyk wom jakisi pomysł na kazanie?
Tischnera zaciekawiła mojo propozycja.
– Cemu nie? – pedzioł. – Warto spróbować.
Zaroz podniesł sie z ziemi i przeciągnął.
– Przejdźmy sie moze – zaproponowoł. – Ty, piesku, bedzies godoł, a jo ciebie bede słuchoł. Fto wie? Moze rzecywiście jakisi pikny pomysł na kazanie mi podsunies?

No i rusyli my w droge. Posli my cornym ślakiem ku Polanie Zielenica. Potem skryncili my w prawo i dalej sli cyrwonym ślakiem, co to na Lubań i do Krościenka mozno nim dojść. Dotarli my do Polany Fiodrówki. Na skraju tej polany, między piknymi smrekami zacyno sie ściezka, co to prosto na południe wiedzie. Mozno niom dojść do samiućkiej Łopusznej. No i my właśnie w te ściezke skryncili. Przez całom droge godołek, godołek i godołek. Opowiadołek o owcarkowym zywobyciu na holi, o bronieniu owiec przed wilkami, nawet o tym, jak mojemu bacy piwo i oscypki wykradom. W końcu to moje gwarzenie było prawie jak spowiedź, a księdzów tajemnica spowiedzi obowiązuje, więc nie musiołek sie bać, ze Tischner pódzie do mojego bacy i powie mu, jako to ze mnie casem beskurcyja. Po pewnym casie noleźli my sie z powrotem w Łopusznej.

– No i jak, jegomościu? – spytołek. – Podsunąłek wom jakisi pomysł na kazanie?
Straśnie byłek ciekaw, co Tischner odpowie. A on… wyglądoł na zakłopotanego. Mioł mine, jakby musioł pedzieć mi cosi niemiłego, a jednoceśnie nie fcioł sprawić mi przykrości.
– Piesku ostomiły – odezwoł sie wreście – jestem ci barzo wdzięcny, ześ fcioł mi pomóc, ale… jo nic nie zrozumiołek, coś ty ku mnie godoł.
– Zupełnie nic? – spytałek zdziwiony.
– Zupełnie – pedzioł Tischner z zolem.
– No ale teroz, jegomościu, rozumiecie, co godom? – fciołek sie upewnić.
– Teroz rozumiem – potwierdził Tischner. – Ale przez całom nasom droge nie rozumiołek nic. Słysołek ino: „Hau! Hau! Hau!” i ani słowa nie mogłek z tego pojąć.
– Niekze ta – pedziołek. – Moge to syćko jesce roz opowiedzieć. Ale cyzby wychodziło na to, jegomościu, ze w Łopusznej rozumiecie psiom mowe, a poza Łopusznom nie rozumiecie?
– Sam juz nie wiem, co o tym myśleć. – Jegomość zacął sie po głowie drapać. – Ale wies co, psinko? Jeśli mos jesce kapecke casu, to zróbmy eksperyment. Pódźmy ku drodze z Nowego Targu do Krościenka i wte uwidzimy, cy kie tamok z Łopusznej wyjdziemy, to tyz przestone cie rozumieć.

Zgodziłek sie barzo chętnie. No i rusyli my w dół. Po drodze zatrzymali my sie ino roz, koło łopuśniańskik stawów zarybieniowyk. Jest tamok tako fajno restauracja, do ftórej jegomość zabroł mnie na pstrąga. A pstrąg to wprowdzie nie kiełbasa jałowcowo, ale tyz pikny! Kiebyk fcioł wejść do tej restauracji sam, to nie wiem, cy by mnie wpuścili. Ba w towarzystwie hyrnego profesora to jo tamok byłek VIP-em! Cy moze racej VID-em, znacy sie Very Important Dogiem.

Kie my sie najedli, to rusyli my dalej i niebawem dotarli do tej drogi z Nowego Targu do Krościenka. Posli my w prawo, w strone Ostrowska. Ba ledwo opuścili my Łopusznom, to – jegomość znowu przestoł mnie rozumieć! Wte obyrtli my sie i posli w kierunku Harklowej. Kie tylko znowu z Łopusznej my wysli, spytołek Tischnera:
– Cy teroz rozumiecie, co godom?
A Tischner na to pedzioł:
– Słyse ino jakiesi „Hauu!” Mozes, piesku, powtórzyć powoli i wyraźnie, co ku mnie gwarzys?
No to powtórzyłek. Ale nic to nie pomoło. Wte my zawrócili i zaroz znowu Tischner mnie rozumioł!

Potem posli my drogom ku Nowej Białej. W pewnym momencie jegomość znowu stwierdził, ze z mojej mowy nic a nic nie rozumie. Musieli my zawrócić, bo inacej to by my sie ze sobom nijak nie dogodali.
– Jegomościu – odezwołek sie, kie znowu w Łopusznej my byli – a cy z inksymi psami jest podobnie? Inkse psy tyz w Łopusznej rozumiecie, a poza Łopusznom nie?
Tischner zamyślił sie.
– Tak. Chyba… – odpowiedzioł wreście. – Chyba tak. Ino ciągle telo spraw mom na głowie, ze jakosi nigdy nie pomyślołek, coby sie nad tym dokładniej zastanowić.

Wcale sie Tischnerowi nie dziwiłek. Przecie wiedziołek, kielo pracy musi on włozyć w swoje filozoficne badania nad spotkaniem cłowieka z cłowiekiem. To jak mioł jesce noleźć cas na badanie spotkania cłowieka z psem?
– Cóz… – dodoł jegomość po kwili. – Co jo tam sie bede martwił, ze poza Łopusznom nie rozumiem psiej mowy. Wole sie ciesyć, ze w Łopusznej – rozumiem jom piknie!
– A jo z kolei ciese sie – pedziołek – ze wychodzi na to, ze mocie, jegomościu, racje.
– Racje? Jakom racje? – zaciekawił sie ksiądz.
– No, takom, ze jako filozof jesteście zwolennikiem fenomenologii.
– Na mój dusiu! – zawołoł zdumiony jegomość. – Cyzbyś wiedzioł, piesku, co to jest fenomenologia? A moze cytołeś jakiesi prace fenomenologicnyk filozofów? Husserla abo Ingardena?
– Cytało sie to i owo – odpowiedziołek wymijająco, bo prowda była tako, ze cytołek kapecke o tyk dwók ponak, ale z tego, co napisali oni sami, nie przecytołek nic. – Wiem w kozdym rozie to, ze twórca fenomenologii, pon Edmund Husserl głosił hasło: Züruck zu den Sachen selbst, cyli: „Z powrotem do rzeczy samych”. A do jakiej rzecy samej wy, jegomościu, moglibyście z powrotem póść? Dlo mnie to jasne, ze przede syćkim do miejsca, ze ftórego zeście wysli, ze ftórego pochodzicie, cyli – do Łopusznej! I dlotego kie jesteście z powrotem w samej Łopusznej, kie wracocie do siebie, to piknie mozecie te psiom mowe pojąć.
Tischner sie roześmioł.
– No, no, ciekawy wywód – pedzioł po kwili. Nie byłek ino pewien, cy pedzioł to z uznaniem cy racej z przekąsem.
– Myślicie, jegomościu, ze mom racje? – Fciołek sie upewnić.
– Bedzie trza te sprawe zbadać dokładniej- odpowiedzioł. – Ale wies co, piesku? Kie pedziołeś o tym wracaniu do siebie, to wpodł mi do głowy pikny pomysł. W najblizsom niedziele na Rusnakowej, na samiućkim pocątku swego kazania bede gwarzył o wracaniu. No to jest juz piknie! Bo kie pocątek kazania juz wymyśliłek – to dalsy ciąg tyz wymyśle!

Tischner był scynśliwy! Jo tyz sie ciesyłek, ze pomogłek jegomościowi. Ba wkrótce musieli my sie pozegnać: on mioł wiele róznyk spraw do załatwienia, a jo musiołek wrócić na hole, coby sprawdzić, cy z owcami syćko w porządku. Postanowili my jednak, ze za rok spotkomy sie na tej samej polanie co dzisiok. I wte rozem spróbujemy zbadać działanie fenomenologii pona Husserla na terenie Łopusznej . Niestety – za rok jegomość nie mógł przyjść. Ani za dwa roki. A zanim kolejny, trzeci rok minął… to juz Najwyzsy Baca zaprosił go na najswspanialse oscypki w najwspanialsyk górak…

Ale to ostatnie kazanie Tischnera na Polanie Rusnakowej było pikne! Pocątek zaś tego kazania był taki:

Kie my tak śli z dołu do góry, to tak jakby my wracali do downych casów. Nasi praojcowie dzień po dniu, tydzień po tyźniu tak w te góry chodzili, jako my śli dziś. Tak ze mozemy pedzieć, ze idęcy w góry, wracali my sie do samyk siebie. Im wyzej my do góry śli, tym głębiej my wracali do siebie. […] Moi ostomilsi, opowiadajom ludzie, ze cłek całe zycie wraco do samego siebie.*

No i teroz juz wiecie, cemu jegomość właśnie o wracaniu wte godoł.

**********************************

Przez dwanoście roków trzymołek te historie w tajemnicy. Cemu zatem zdecydowołek sie jom w końcu opowiedzieć? A bo kie cytołek ksiązke Tischner – życie w opowieściach, to natrafiłek tamok na wspomnienia brata księdza profesora, pona Mariana Tischnera. No i ten pon Marian Tischner tak Łopusznom zbocowuje:

Tutaj, jak z Józiem przyjeżdżaliśmy, to rozumieliśmy nawet, co psy mówią.**

Tak więc sami, ostomili, widzicie: to wcale nie jo ujawniłek, ze Tischner będąc w Łopusznej rozumioł mowe psów. Nie jo, ino brat jegomościa. Hau!

P.S.1. W niedziele bedzie pikno okazja, coby sie weselić, bo Madgareckowe urodziny bedziemy mieli. Zdrowie Madgarecki! 😀

P.S.2. W poniedziałek tyz bedzie pikno okazja, coby sie weselić, bo wte bedom PonoPietrowe imieniny. Zdrowie Pona Pietra! 😀

P.S.3. I we wtorek bedzie pikno okazja, coby sie weselić, bo bedzie rocnica ślubu Olecki. Zdrowie Poństwa Oleckowyk! 😀

*J. Tischner, Słowo o ślebodzie. Kazania spod Turbacza 1981-1997, Kraków 2003, s. 127.
** W. Bereś, A. Więcek Baron, Tischner – życie w opowieściach, Warszawa 2008, s. 260.