Witacka na ślaku

Z pomysłami na wpisy to jest tak, ze wpadajom mi one do głowy i abo w tej głowie zostajom, abo po paru dniak cy tyźniak kasi kruca uciekajom, zanim zdąze wykorzystać je w swoim blogu. Na scynście nieftóre po pewnym casie wracajom. Samodzielnie abo z cyjom pomocom. Tak właśnie było z pomysłem na wpis o historii turystycnyk witacek. Przyseł, potem nagle wyseł, ba 17 marca o godzinie 10:52 Basiecka przyprowadziła go tutok nazod. Zatem teroz juz nimo co dalej zwlekać. Trza wartko przerzucić beskurcyje z głowy do komputra, zanim znowu kasi pohybo.

Jak więc z tymi turystycnymi witackami drzewiej było? Ano tak, ze kie na górskim ślaku spotykali sie dwaj idący w przeciwnyk kierunkak wędrowcy, to nie mijali sie bez słowa, ino piknie mówili se: „Dzień dobry”. Casem po takim powitaniu zamieniali jesce ze sobom pare słów. Na przykład jeden pytoł drugiego, cy daleko jesce do schroniska. Abo jeden godoł, ze tutok som pikne widocki. Wte drugi odpowiadoł, ze owsem, nawet barzo pikne. I potem przez kwilecke rozem zakwycali sie widockami, ftóre – jak słusnie obaj zauwazyli – były pikne. Najcynściej jednak końcyło sie na wymianie „dzień-dobrów” i zaroz jeden dalej seł w swojom strone, a drugi w swojom. Ba i tak było to barzo sympatycne. A zarozem dowodziło ponad wselkom wątpliwość, ze góry uślachetniajom. No bo cy ftórykolwiek z takik turystów, będąc w duzym mieście, pedzioł choć roz mijanemu na ulicy nieznajomemu: „Dzień dobry”? Racej nie. A kieby tak zrobił, to zaroz usłysołby, ze jest głuptok abo przynapity. To, co było zupełnie normalne w górak, w mieście uchodziłoby za co najmniej dziwacne. Bajako.

Do takiej turystycnej witacki mozno tyz było uzyć inksyk słów. Kie spotykoł sie młody turysta z inksym młodym turystom, to cynściej mówili se „Cześć” niz „Dzień dobry”. I to tyz było pikne. Chociaz… mogła w końcu wyjść z tego bida. Cemu? No cóz – turysta tyz cłowiek. Tyz sie pomalućku starzoł. A kie sie starzoł, to z roku na rok mioł coroz mniejse sanse, coby usłyseć od nieznajomego słówko „Cześć”. I wte zolił sie syćkim krewnym i znajomym Królika oraz swoim własnym.
– Eh, co tu godać – tak sie zolił. – Tempus fugit. Tak straśnie fugit, ze on chyba na jakik środkak dopingującyk musi być! Kiesik na ślaku syćkie młode dziewcyny i chłopaki wołały ku mnie: „Cześć!”. A teroz? Teroz to jo od nik słyse ino sakramencko oficjalne: „Dzień dobry”. To miło, ze młodzi ludzie mnie pozdrawiajom, ale… oni zarozem przybocowujom mi, ze jo juz jestem stary. Barzo stary! Jo juz chyba pon Matuzalem jestem!
Takie frasunki niejednego turyste nachodziły. Co zatem mieli robić młodzi włócykije, kie w górak spotkali kogosi starsego od siebie? Lepiej było pedzieć „Cześć”, coby taki cłek pocuł sie młodo cy lepiej „Dzień dobry”, coby nie było pretensji, ze młodziez sacunku dlo starsyk nimo? Jo to se myśle, ze turystki powinny wte zdawać sie na swojom kobiecom intuicje. A turyści-chłopy… Krucafuks! Przyznom, ze nie wiem, na co powinni sie zdać. Jo sam na scynście nigdy nie musiołek nic godać, ino samo merdanie ogonem wystarcyło.

A jeśli ftosi na ślaku mioł kwilowo dosyć wysłuchiwania zarówno „Cześć”, jak i „Dzień dobry”? To cy był na to jakisi sposób? Poza ucieckom ze ślaku ocywiście? Ano był. Nalezało siednąć przy perci, wyciągnąć z plecaka kanapke i zacąć jeść. Wte kozdy przechodzący zamiast słów powitania godoł: „Smacznego”. I juz było jakiesi urozmaicenie.

Urozmaicać spotkania na ślaku mozno było zreśtom na rózne sposoby. W pocątkak roków dziewięćdziesiątyk na bieszczadzkik połoninak widziano trzek turystów wędrującyk w takik copeckak z nausnikami, podobnyk do tyk, jakie nosom indiańscy górole w Andak. Tyk trzek turystów było śmiesnyk jak trzek ponów w łódce. Kie napotykali oni ludzi idącyk z naprzeciwka, to najpierw padało zawołanie:
– Trzy, czte-ry!
I wte syćka trzej wydawali chóralny okrzyk:
– Kupujcie w Baltonie!
A potem kozdy z tej trójki, przechodząc obok napotkonyk piechurów, zamiast „Cześć” cy „Dzień dobry” godoł: „Wesołych Świąt!” Moim zdaniem barzo słusnie. W końcu prędzej cy później jakiesi święta musiały nadejść. No to takie zycenia na pewno sie nie marnowały.

Heeej! Tak to właśnie drzewiej bywało. Tak wyglądały te turystycne witacki… A jak jest teroz? Ano… chyba nawet nie najgorzej. Moze rzadziej niz kiesik obcy sobie turyści pozdrawiajom sie – ale jednak to robiom. A jeśli nie robiom, to niekoniecnie dlotego, ze nie fcom. Casem po prostu nie dajom rady. No bo weźmy choćby takom droge z Palenicy do Morskiego Oka. Kie przyjdzie długi weekend, to podobno potrafi tom drogom przejść – krucafuks – 30 tysięcy osób dziennie!!! Załózmy, ze te 30 tysięcy lezie tamok głównie między godzinom ósmom rano a ósmom z wiecora. Wte momy średnio dwa i pół tysiąca osób na godzine! No to spróbujcie dwa i pół tysiąca rozy w ciągu 60 minut pedzieć „Dzień dobry”. To by było, ostomili, śtyrdzieści rozy na minute! Cyli… roz na półtorej sekundy! O, Jezusicku! Kieby ftosi naprowde spróbowoł tak robić, to pewnie zanim dosełby do Wodogrzmotów Pona Mickiewicza, te syćkie „Dzień dobry” zacęłyby mu nosem i usami wyłazić i spadać na ziem! A wte bidok mógłby zapłacić mandat za zaśmiecanie Tatrzańskiego Parku Narodowego. Dlotego na zatłoconyk ślakak chyba jednak lepiej z witacki zrezygnować. Powstoje ino pytanie: kie w takim rozie worce jom ryktować? Tamok, ka spotyko sie inksyk turystów roz na pięć minut? Roz na kwadrans? Roz na godzine? Moi ostomili, jo na to pytanie nie odpowiem, bo nie umiem. Zreśtom nie wyryktowołek tego wpisu po to, coby tworzyć tutok jakiesi witackowe instrukcje. Wyryktowołek go po to, coby wyrazić swojom owcarkowom sympatie dlo tyk górskik włócykijów, ftórzy – cynściej cy rzadziej – takie witacki praktykujom. No i wyraziłek. Hau!