Pon Washington i ksiązki

Godajom, ze nigdy nie kłamoł. No ale kieby zył jesce, to ciekawe, co by dzisiok pedzioł nowojorskiej bibliotece o dwók piknyk ksiązeckak, ftóre wypozycył… 221 roków temu! O kim mowa? O ponu prezydencie George’u Washingtonie. A te ksiązecki, co je tak downo temu pozycył, to som dwie barzo pikne rozprawy: jedno o międzynarodowyk stosunkak, a drugo o sarpackak parlamentarnyk. Pozycone one zostały 5 października 1789 rocku. Nalezało je zwrócić najpóźniej 2 listopada, tyz 1789 rocku. I… nie wróciły do dzisiok!
Heeej! A tymcasem kara za przetrzymywanie tyk ksiązek rośnie i rośnie. Cały cas. Po pare centów dziennie. I według nieoficjalnyk wyliceń Biblioteki Towarzystwa Nowojorskiego wynosi ona juz… ponad śtyry tysiące dolarów!
[…]
Tak w ogóle, to kie odkryto brak tyk dwók dzieł? Ano wte, kie w bibliotecnyk piwnicak ftosi natrafił na pozółkłom ze starości księge wypozyceń. Som tamok zapisani syćka cytelnicy, ftórym ta najstarso nowojorsko biblioteka wypozycała ksiązki między lipcem 1789 rocku a kwietniem 1792. Przy tytule Law of Nations i dwunastym tomie Common Debates piknie mozno wycytać, ze pozycył je – President. I to na pewno nie idzie tutok o pona Obame, bo przybocowujemy, ze to sprawa z końca XVIII wieku, a nie z pocątku XXI. Bajako.
[…]
Cóz. W bibliotece gwarzom, ze na karnyk dutkak jaz tak barzo im nie zalezy. Niekze ta. Ale zeby chociaz te ksiązki udało sie wreście odzyskać! Zeby chociaz to…
– Na mój dusiu! Nawet nie wiemy, ka one som, ostomiły ponie redaktorze – zoli sie poni Jane Goldstein, asystentka dyrektora biblioteki. – Sukali my ik. Sukali, sukali, sukali… ba nika nie mozemy noleźć. Nika i ślus!

Tak napisali, moi ostomili, na stronak internetowyk CNN-u. A jo – jak zwykle zreśtom – przetłumacyłek syćko słowo w słowo, bo niby cemu miołbyk przetłumacyć inacej? No i cy wiecie, ka te dwie ksiązki som? Powiem wom. W mojej chałupie! Godom prowde! A jak one do tej mojej chałupy trafiły – to jest straśnie pokryncono historia.

Syćko zacęło sie od tego, ze pon George Washington fcioł mieć pikny portret, na ftórym widniołby wroz z kilkoma ksiązkami, w tym właśnie z tymi dwiema z nowojorskiej biblioteki. Zamówił nawet hyrnego malorza, pona Gilberta Stuarta, coby mu taki portret wyryktowoł. Ale z artystami wiecie jak to jest: a to przezywajom kryzys twórcy, a to nie wyrabiajom sie z zamówieniami, a to przed wierzycielami musom sie chować… No i cas płynął, a pon Stuart nie zgłasoł sie i nie zgłasoł! Tymcasem termin zwrotu ksiązek downo juz minął i pon Washington sam juz nie wiedzioł, co robić. Ba to, ze pon Stuart straśnie długo był nieuchwytny, to jesce pół bidy. Gorso rzec stała sie wte, kie wreście przybył i wziął sie za to ryktowanie prezydenckiego portretu. Znocie w ogóle ten portret? Jak nie, to poźrejcie tutok. Co widzimy? Ano pona Washingtona w piknyk pońcoskak, pewnie od Gatty. W lewej ręce trzymo on jakomsi śpade, ftórej ostrze nojduje sie niebezpiecnie blisko prawej stopy. Obok pona prezydenta stoi se stolicek. A na tym stolicku – wielki pikny kałamorz. Pod stolikiem zaś jakiesi ksiązki sie nojdujom. Mozecie je uwidzieć na powiękseniu. Obok widnieje objaśnienie, ze som to General Orders, American Revolution i Constitution and Bylaws. Ale na mój dusiu! Cy widzicie, co jest na lewym skraju? Brzegi dwók jesce inksyk ksiązek! Jakik? Tego juz w objaśnieniu nie podajom. A som to, moi ostomili… właśnie te rozprawy z nowojorskiej biblioteki! Law of Nations i dwunasty tom Common Debates! Cemu te dwie ksiązki widniejom tak zupełnie z bocku, jakby sie malorza wstydziły? A bo… jaz przykro myśleć o tym, co sie z nimi stało. Podcas długik godzin pozowania do portretu pon Washington zwycajnie sie zmęcył. A kie sie zmęcył, to opuścił trzymanom w ręce śpade i wte… bidok ukłuł sie w prawom stope! No i zaroz z bólu machnął prawom nogom do wierchu i niefcący kopnął w ten stolicek obok. Od kopnięcia przewrócił sie kałamorz. I przewócił sie tak niescynśliwie, ze – na mój dusiu! – cały atrament wychlupoł sie na te Law of Nations i Common Debates! Pozostałym ksiązkom na scynście nic sie nie stało. Ale z tymi dwiema – bida! Wstyd było je do biblioteki oddać. I dlotego właśnie pon Washington ik nie oddoł.

Co było dalej? Cóz… Ksiązki przesły w ręce następnego prezydenta – pona Johna Adamsa. A potem w ręce jesce następnego – pona Thomasa Jeffersona. No i ten pon Jefferson pomyśloł se, ze moze jakisi indiański carownik umiołby przywrócić tym ksiązkom downy pikny wygląd? Popytoł więc dwók siumnyk siuhajów – pona Meriwethera Lewisa i pona Williama Clarka, coby wzięli te zalane atramentem ksiązki, pojechali na Dziki Zachód i posukali pośród cyrownoskóryk takiego carownika, co by umioł ten zasknięty atrament wywabić. No i pon Lewis z ponem Clarkiem pojechali. Na samiućkim środecku prerii noleźli jednego carownika z plemienia Czejenów. Carownik obiecoł pomóc. Wziął te pechowe ksiązki, weseł z nimi na grape i jakiesi indiańskie cary zacął nad nimi odprawiać. Ino krucafuks! Pomyliły mu sie zaklęcia! Zamiast tego na wywabianie plam, wymówił to na sprowadzanie bizonów! A moze to ino przypadek, ze akurat właśnie w tej kwili w okolicy bizony sie pojawiły? No, w kozdym rozie sie pojawiły. Całe wielkie stado! A kie uwidziały na grapie piknom socystom trowe, to zaroz pohybały ku niej. Bidny carownik na ik widok uciekaca. A o ksiązkak zabocył. Na grapie je zostawił. A jak one wyglądały po przejściu wielkiej bizoniej gromady – skoda godać. Pon Lewis z ponem Clarkiem sakramencko sie wystrasyli, ze pon Jefferson bedzie na nik wściekły za niewykonanie zadania. Dlotego uciekli jaze nad Pacyfik. Dopiero kie przysły ku nim wieści, ze prezydent nimo ku nim zolu, ze rozumie, ze fcieli dobrze, zdecydowali sie wrócić do stolicy.

No a reśtki ksiązek pozostały u Czejenów. Potem dostoł je w prezencie przodek mojego bacy, o ftórym juz wiecie, ze najpierw pomógł ponu Lincolnowi wygrać wojne secesyjnom, a potem pomógł Indianom pokonać pona Custera. Kie przodek mojego bacy wrócił do mojej wsi pod Turbaczem, to przywiezł te ksiązki ze sobom. I teroz u nos na strychu se one lezom.

No to jak? Oddać je do tej nowojorskiej biblioteki cy nie oddawać? Cóz, po zalaniu atramentem i po ataku biznów one som w tak opłakanym stanie, ze nowojorskim bibliotekorzom chyba by serce pękło, kieby je uwidzieli. Tak więc… jo se myśle, ze lepiej niek juz one zostanom u mojego bacy na strychu. Hau!

P.S.1 A w Owcarkówce ftosi nowy sie pojawił – Jarzębinecka. No to powitać! Niekze sie tutok piknie rozgości 😀

P.S.2. Spóźniony kapecke ten postskriptum, ba wiadomo, ze lepiej późno jako wcale. A o co idzie? Ano o piątkowe Motyleckowe imieny! Zdrowie nasego ostomiłego, choć od downa nieobecnego Motylecka! 😀