Jak nie zostołek angielskim lordem

Drogi Owczarku, miałem dziś z rana telefon od Monty’ego, mego kumpla z Pałacu, który prosił aby Ci przekazać podziękowania od Jej Królewskiej Mości (Mości! Mości – nie „Wysokości”! Wysokością jest następca tronu, ale Monty nie robił z tego większego problemu – tylko tak wspomniał na marginesie…)
JKM bardzo się Twoim listem ucieszyła i ma zamiar rozesłać go do redakcji wszystkich australijskich gazet.
Monty zaś, w imieniu swoim, a także wszystkich pozostałych pałacowych corgich – Linneta, Emmy, Willow i Holly pragnie Cię serdecznie zaprosić do odwiedzenia naszej stolicy i złożenia wizyty w Pałacu i Parku Św. Jakuba, gdzie jest bardzo dużo drzew do oznakowania i sadzawka z kaczkami i innym wodnym ptactwem do pogonienia.

Tak napisoł Mordechajecek 29 cyrwca o godzinie 10:24. Kim jest ten cały Monty? Ano psem, ostomili. Ale nie byle jakim! To jest pies samiućkiej królowej Elzbiety II! I dlotego bez wahania jo to zaprosenie przyjąłek. No bo przecie cego jak cego, ale królewskiego zaprosenia nie wypadało nie przyjąć. Nawet jeśli wyryktowała je nie samo królowa, ino jej pies.

Skontaktowołek sie z Montym imeilowo. No i ukwalowali my, ze spotkomy sie przed pałacem Buckingham w niedziele, 11 lipca, o godzinie 11:30. Cemu właśnie o tej? Bo wte jest urocysto zmiana warty. A kie jest urocysto zmiana warty, to syćka ludzie ino na gwardzistów królewskik pozirajom. Nifto zaś nie bedzie poziroł, jak Monty chyłkiem wprowadzo mnie do pałaca.

W sobote, 10 lipca wroz z Zorro, ftóry – jako juz wiecie – gościł akurat pod Turbaczem, udali my sie do Krakowa. Po krótkiej wizycie u Waweloka pohybali my ku Balicom. Tamok zakradli sie do samolota, ftóry lecioł do Londynu. No i z wiecora byli my juz na angielskiej ziemi. Tamok Zorro przesiodł sie do inksego samolota i wrócił do Kanady. Tak więc jego właścicieli moge juz piknie uspokoić – ten jamnik, ftórego teroz majom u siebie, to juz jest ten prowdziwy oryginalny Zorro.

A co jo zrobiłek? Ano pohybołek do Greenwicha, coby spędzić tamok noc. Bo dowiedziołek sie, ze jest tamok to hyrne Królewskie Obserwatorium Astronomicne, ftóre stoi na wiersycku. Niewysokim wprowdzie, ale cóz, wiersycek to wiersycek. Przynajmniej kapecke bedzie mi moje gorcańskie wierchy przybocowoł. W tym Greenwichu połozyłek sie jo na zerowym południku i usnąłek. Społek głowom na półkuli wschodniej, a rzyciom na zachodniej. Potem sie obyrtłek i społek na odwyrtke, coby półkuli zachodniej nie zrobiło sie przykro, ze mom jom w rzyci.

Kie rano sie obudziłek, przesłek na drugom strone Tamizy takim fajnym tunelem, co to pod tom rzekom zostoł wyryktowony. Nolozłek sie na osiedlu, ka som chałupy jakby z jakiejsi stacji kosmicnej. W najwyzsej z tyk chałup podobno nas Felek znad młaki mo jedno ze swoik biur. Ba teroz nie miołek casu, coby to sprawdzać. Musiołek hybać ku centrum Londynu. Pomaluśku, pomaluśku zblizołek sie do pałaca Buckingham. Zblizołbyk sie sybciej, kiebyk nie spotykoł co kwila jakik Polaków. A ci Polacy, kie ino mnie zauwazali, to zaroz wołali:
– Ooo! To przecież owczarek! Najprawdziwszy podhalański owczarek! Zupełnie jak w naszych Tatrach!
Krucafuks! Kie wreście wy, ludzie, naucycie sie, ze opróc Tater som w Polsce jesce inkse pikne góry? No ale niekze ta. Wybacyłek tym syćkim londyńskim Polakom. Bo niby cemu miołbyk nie wybacyć, kie wielu z nik, radując sie moim widokiem, piknie cęstowało mnie tym, cym sie dało? Inkso rzec, ze kie Polaków spotkołek wielu, to pocęstunku tyz było barzo wiele. No i kie docłapołek sie wreście do tego całego Buckinghama, to juz byłek tak piknie najedzony, ze nasła mnie wielko ochota na małom drzemke. Rozejrzołek sie wokół, cy nimo kasi miejsca, ka mozno by sie przez kwilecke przespać. I uwidziołek stojący przed pałacem pomnik, na ftórego wierchu nojdowoł sie złoty janiołek, a pod nim rózne inkse figurki.

To chyba był pomnik dlo uccenia jakiegosi zwycięstwa, bo na cokole nolozłek napis: VICTORIA. Była tamok jesce tako rzeźba jakiejsi siedzącej poni, chyba pisarki, bo w jednej ręce trzymała ona wielkie wiecne pióro, a w drugiej – okrągły kałamorz. Z tego, co wycytołek, wyniko, ze ta pisarka miała na imie Regina, a na nazwisko – Imperatrix. Cyli juz syćko było jasne – był to pomnik upamiętniający zwycięstwo poni Reginy Imperatrix w jakimsi barzo woznym konkursie literackim.

– Barzo pikne miejsce na drzemke! – pomyślołek.
Wdrapołek sie na cokół, a potem na kolana poni Imperatrix. Ułozyłek sie wygodnie i… piknie usnąłek…

Ze snu wyrwały mnie głośne rozmowy jakiejsi wyciecki i głos przewodnika, ftóry – kapecke sie jąkając – tłumacył, ze ten bioły piesek na kolanak monarchini, to dowód na to, ze była ona wielkom miłośnickom zywiny. No, no! To musi być jakosi barzo sanowano w Anglii pisarka, skoro nazywajom jom monarchiniom! Ale… Ftóro to godzina? O, krucafuks! Sądząc po słonku – juz po południu! Godzina, o ftórej miołek spotkać sie z Montym, downo minęła! Co robić? Cóz. Umiem zakradać sie do hurtowni Felka znad młaki, to niby cemu do Buckinghama mioł byk sie nie zakraść? No i zakrodłek sie piknie. I oto byłek w środecku jednego z najhyrniejsyk pałaców świata! Ino kany moze być Monty? Chodziłek od izby do izby, coby go noleźć. Nagle usłysołek wołanie:
– Monty! Monty! Chodźze, piesku, do swej pańci!

Pohybołek tamok, skąd dobiegały te krzyki. Wesłek do takiej piknej komnaty i uwidziołek poniom stojącom tyłem do wejścia. Usłysawsy stukanie moik psik łap po posadzce, uciesyła sie:
– O! Jesteś, ostomiło zywinko!
Zaroz obyrtła sie ku mnie. O, Jezusicku! Wiecie fto to był? Królowa!!! Królowa Elzbieta Drugo we własnej osobie!
– To ty, Monty? – spytała zdziwiono królowa pozirając na mnie.
A po kwilecce głośno zawołała:
– Filipeckuuu!
Bocnymi drzwiami weseł do komnaty… nifto inksy jako sam ksiąze Filip.
– Cego fciałaś, ostomiło Elzbietecko? – spytoł ksiąze.
– Poźrej, Filipecku, na nasego Monty’ego! – jękła królowa wskazując palcem w mojom strone. – Godałak ci przecie, cobyś nie dawoł mu tej nowej odzywki dlo psów, dopóki nas nadworny weterynorz jej nie zbado!
– Jo mu nic, kochonie, nie dawołek! – bronił sie ksiąze. – Moze to nas synek Karolecek?
– Muse z nim pogodać! – stwierdziła królowa. – Jeśli okaze sie, ze to on – bedzie mioł miesięcny slaban na wyjazdy do Birkhall!

Na mój dusiu! Kany ten Monty? Niek przyleci wartko i wyjaśni to całe nieporozumienie! Ba zamiast niego, do komnaty wpadło nagle trzek królewskik gwardzistów w tyk swoik piknyk cornyk copkak. Mieli ze sobom jakiesi dwa wielkie worki. To ciekawe! Nigdy nie słysołek, coby gwardziści z workami chodzili!
– O! A ponowie w jakiej sprawie? – zdziwiła sie królowa.
– W sprawie porwania, waso królewsko mość – odpowiedzioł uprzejmie jeden z tyk niespodziewonyk gości.
– Jakiego porwa… – Zanim królowa zdązyła dokońcyć, gwardziści wyciągli spod tyk swoik copek straśliwe pistolce.
– Ręce do góry! – Tym rozem gwardzista był juz duzo mniej uprzejmy.

Pozostali dwaj milceli – ino mierzyli z tyk swoik pistolców, jeden do królowej, a drugi do księcia Filipa. Królowa i ksiąze posłusnie unieśli ręce do wierchu. Tymcasem ten chłop, ftóry wyglądoł na przywódce tej całej trójki, wyciągnął z worków… dwa komplety gwardzistowskik mundurów!
– Zakładojcie to! Wartko! – polecił.
Królowa i ksiąze nie widzieli inksego wyjścia, jak wykonać polecenie.
– A teroz słuchojcie – godoł dalej gwardzista. – Pódziecie z nomi i bedziecie udawali takik samyk gwardzistów jako my. Wyjdziemy z pałaca i wsiądziemy do stojącego na polu mikrobusa. Ino nie próbujcie ryktować zodnyk śtucek, bo zginiecie!

Jo tymcasem stołek nieruchomo, zupełnie jak manekin, nie wiedząc, co robić. Mogłek rzucić sie na tyk fudamentów i piknie ik pogryźć, ale bołek sie, ze wte mogom strzelić do królowej abo do księcia.

Nagle jeden z tyk, co do tej pory milceli, zwrócił na mnie uwage i spytoł:
– A to co takiego?
– To? – spytoł jego przywódca. – To musi być wypchony bioły niedźwiedź polarny.
– Ee, widziołek takie niedźwiedzie w telewizji. I cosik mi sie widzi, ze one som więkse.
– W telewizji syćko widzi sie więkse, sietnioku! Nie traćmy casu na bździny, ino hybojmy do Małej Wenecji!

Zaroz cało piątka wysła z komnaty. Krucafuks! Trza było królewskiej parze jakosi pomóc! Ba jak to zrobić, coby nie narazić jej na niebezpieceństwo? Kany jest ten cały Monty? Moze on by cosi wymyślił?

Kie porywace z dwójkom swyk ofiar juz sie oddalili, zacąłek dalej przesukiwać pałac. Jaze natrafiłek na safe, ftóro wołała:
– Wypuśćcie mnie! Niekze mnie ftosi wypuści!
W safie tkwił jakisi klucyk. Udało mi sie chycić go w zęby i obyrtnąć. Safa sie otworzyła i wyskocył z niej – pikny piesek rasy corgi.
– Monty? – spytołek.
– Owcarek? – spytoł corgi. – Na mój dusicku! Cemu nie było cie przed pałacem o umówionej godzinie? Musimy sie teroz śpiesyć, coby zapobiec wielkiemu niescynściu!
– Na mój dusiu! – zawołołek. – Cy wy moze godocie o tym niescynściu, o ftórym myśle?
– Godom o planak porwania królowej i jej małzonka – odrzekł Monty.
– Krucafuks! To juz sie stało! – pedziołek. – Trzek gwardzistów ik uprowadziło!
– Ci trzej to ancykrysty, nie gwardziści! – syknął Monty. – Ik przywódca postanowił porwać królowom i księcia Filipa, a potem w zamian za uwolnienie zaządać połowy Zjednoconego Królestwa i księznicki Anny za zone.
– Księznicki Anny? – zdziwiłek sie. – Z tego, co jo wiem, ona przecie mo chłopa?
– Nawet juz drugiego – uściślił Monty. – Ba ten spiskowiec fce być trzecim.
– Cy to oni właśnie, zamkli wos w tej safie? – spytołek.
– Ano oni – potwierdził Monty. – Wykryłek ik spisek jakisi cas temu. Ino co mógłby tutok poradzić taki maluśki corgi jako jo? Ba kie nolozłek w internecie ten was list otwarty do nasej królowej, przysła mi do głowy tako myśl, ze moze duzo więksy od corgiego owcarek prędzej sprostołby tym weredom? Dlotego właśnie zaprosiłek wos do Londynu. Nie wyjawiłek ino celu tego zaprosenia, bo nie miołek pewności, cy ci spiskujący gwardziści nie majom wglądu do mojej elektronicnej pocty.
– Na mój dusiu! Kiebyk o tym syćkim wiedzioł, wte bardziej byk sie postaroł być punktualnym!
– A przez to, zeście sie nie postarali, musiołek działać sam – westchnął corgi. – Próbowołek przegonić tyk fundamentów z pałaca. Ale oni bez trudu poradzili se ze mnom i zamkli w tej sakramenckiej safie. O, Jezusicku! Zebyk to jo chociaz wiedzioł, kany oni postanowili ukryć te nasom królowom!
– Słysołek, jak godali, ze wybierajom sie do Włoch – pedziołek.
– Jaz do Włoch? – zdziwił sie Monty.
– Bajako – pedziołek. – A dokładniej – do Wenecji.
– To straśnie daleko – zmartwił sie Monty. – W dodatku jak my ik tamok nojdziemy? Przecie Wenecja to duze miasto.
– Dlo kogo duze, dlo tego duze – pedziołek. – Dlo tyk porywacy – racej małe. Wyraźnie usłysołek, jak pedzieli: Mało Wenecja.
– Aaa! Mało Wenecja! – Monty’emu humor jakby kapecke sie poprawił. – To co inksego! Małom Wenecje to my momy tutok w Londynie. No to nimo casu do stracenia. Hybojmy!

Monty wyprowadził mnie na tyły pałaca. Potem pobiegli my ulicom, co to sie nazywała Grosvenor Place. Za tom ulicom był taki park, ka rosło kapecke drzew i mnóstwo trowy. Duzo więcej niz na mojej holi. Jaz dziwne, ze jesce zoden londyńcyk nie wpodł na to, coby zacąć paść tamok owiecki i ryktować oscypki i bundze.

– Pikny park – pedziołek z uznaniem.
– Ano pikny – zgodził sie Monty. – Ludzie nazywajom go Hyde Parkiem.
– O, Jezusicku! To jest właśnie ten hyrny Hyde Park? Ka kozdy moze pikne przemówienie wygłosić?
– Ale ino w jednym miejscu, zwonym Speaker’s Corner – wyjaśnił Monty. – I tylko w niedziele.
– No to niedziele akurat momy – zauwazyłek.
– Ano momy – pedzioł Monty. – To zaroz uwidzicie, krzesny, pikny ludzki cyrk.

Wkrótce dotarli my do tego całego Speaker’s Cornera. A tamok – na mój dusicku! Wy, ludzie, to chyba nigdy nie przestoniecie mnie zadziwiać! Co jo uwidziołek? Ano pięciu cy seściu zapalonyk mówców. Kozdy z nik stoł na piknej skrzynce i przemawioł tak, jakby słuchały go miliony! Tymcasem zoden nie mioł więcej jako kilkunastu słuchacy. A takiej jednej poni, choć płomiennom mowe wygłasała, to w ogóle nifto nie słuchoł. Nie pomagało jej nawet to, ze stała kapecke wyzej niz inksi mówcy, bo nie na skrzynce, ino na małej drabince.

No i jakosi zol mi sie tej poni zrobiło. Postanowiłek, ze stone przed niom i choć kapecke posłuchom. Stanąłek więc, a ona – o, Jezusicku! Ale sie uciesyła!
– Mom słuchaca! Mom wreście słuchaca! – radowała sie. – Wreście nolozł sie ftosi, fto mo ochote słuchać moik przemówień! Wprowdzie to nie cłowiek, ino pies, ale to tyz piknie! Muse wartko pokwolić sie sąsiadce!

Zakwycono poni zesła z drabinki i nawet nie zabrała jej ze sobom, ino pohybała ku Oxfordowi. Ba nie ku temu hyrnemu uniwersytetowi, ino ku ulicy, co sie tak nazywo.

No to jo wesłek na te drabinke i zacąłek wołać:
– Hau! Hau! Hau! Hau! Hau!
Nie bede wom tłumacył tego na język ludzki, bo to ino takie tam bździny.
– Zwariowoliście, krzesny? – obrusył sie Monty. – Mieliście pomóc mi ratować mojom królowom, a nie wygłupiać sie w Hyde Parku!
– Pockojcie, piknie wos pytom, pockojcie – odpowiedziołek. – Mom pewien pomysł.
I znów zacąłek przemawiać:
– Hau! Hau! Hau! Hau! Hau! Hau!…
Ludzie, ftórzy słuchali inksyk mówców, odwrócili głowy w mojom strone. Stopniowo odchodzili od tyk inksyk i podchodzili ku mnie. Ci inksi mówcy w pierwsej kwilecce zmartwili sie, ze tracom słuchacy, ale w końcu tyz sie mnom zainteresowali.
– Hau! Hau! Hau! Hau! – przemawiołek dalej.

Moi słuchace zacęli wyciągać komórki i wydzwaniać do krewnyk i znajomyk (zrówno swoik, jak i królika), coby wartko przybyli do hydeparkowego Speaker’s Cornera, bo tutok cosi niezwykłego sie dzieje. Ci krewni i znajomi wartko poprzyjezdzali, a po kwilecce zacęli wydzwaniać do swoik krewnyk i znajomyk. No bo krucafuks! Do przemawiającyk w Hyde Parku ludzi to juz syćka w tym Londynie przywykli. Ale przemawiający pies – to była pikno nowość! Tłum przede mnom robił sie coroz więksy. Jeśli nie wypełnił całego parku – to na pewno znacnom jego cynść. Co kwila bili mi brawo, choć przecie nie mogli zrozumieć nic z tego, co jo godom. W końcu zlozłek z drabinki i głowom dołek ludziom znać, coby sli za mnom.
– Rusojmy! – zawołali ludzie. – Ten pies fce nos kasi zaprowadzić!
Tymcasem Monty podbiegł ku mnie i spytoł:
– Mozecie mi, krzesny, wytłumacyć, co wy tutok ryktujecie?
– A, pewnie ze moge – odpowiedziołek. – Poprowadzimy tyk ludzi ku tej Małej Wenecji. Kie dojdziemy na miejsce, to z takim tłumem na pewno zrobi sie straśne zamiesanie. My to zamiesanie wykorzystomy, coby uwolnić królowom i księcia.
– Pomysł moze niezły, ale ci ludzie bedom straśnie długo sli – pedzioł Monty. – Bo cłowiek przecie nie hybo tak sybko jak pies.
– To moze pozabierać ik do autobusów? – zaproponowołek. – Widze, ze tutok u wos som takie piknie piętrowe autobusy. Pomiescom dwa rozy więcej ludzi, niz te, co jezdzom u mnie w Gorcak.
– Mom lepsy pomysł – pedzioł Monty.

I zaprowadził mnie do metra, do stacji Marble Arch. A ciekawski tłum poseł za nomi. Wsiedli my do pociągu, a na stacji Oxford Circus przesiedli sie do inksego. Potem pocułek jakisi taki detektywistycny zapach – i okazało sie, ze przejezdzomy przez stacje Baker Street. Nieco później pocułek zapach niedźwiedziowy – i zaroz uwidziołek, ze przejezdzomy przez stacje Paddington. Następno stacja to była Warwick Avenue. Tamok Monty pedzioł, ze wysiadomy i wychodzimy na wierch. Ocywiście nie cały podązający za nomi tłum zmieścił sie do jednego pociągu. Ale przez komórki jedni drugim dawali znać, kany trza jechać.

No i dotarli my do tej Małej Wenecji. Muse wom pedzieć, ze całkiem fajnie mi sie ona widziała. Jest tamok taki kanał, po ftórym pływajom barzo pikne łodzie. Więksość z nik jest na telo duzo, ze dałoby sie w nik mieskać.

Wroz z Montym wesli my na przechodzący nad kanałem mostek. Towarzysący nom ludzie zacęli gromadzić sie na obu brzegak. W miare dojezdzania do Warwick Avenue kolejnyk wagoników metra, ludzi cały cas przybywało. Syćka cekali na to, co dalej zrobi ten niezwykły pies, co to w Hyde Parku przemówienie wygłosił.

I nagle – z nadbudówki jednej z cumującyk przy brzegu łodzi wyseł jeden z tyk sakramenckik gwardzistów! Nie mioł juz na sobie słuzbowego munduru, ale i tak wroz z Montym poznali my go bez trudu. Po kwilecce dwaj pozostali porywace tyz wysli na pokład. Tyz juz nieumundurowani. I zaroz zauwazyli mnie stojącego na mostku.
– Cary jakiesi cy jak? – zdziwili sie. – Ten wypchony niedźwiedź z krolewskiej komnaty ozył! I skąd w ogóle tutok taki tłum? Lepiej uciekojmy!

Po kwilecce łódź rusyła przed siebie.
– No i jaki teroz mocie plan, krzesny? – spytoł Monty.
– Eee… chyba nie wiem – przyznołek. – Myślołek, ze te fudamenty bedom na lądzie, nie na wodzie… Moze skocmy do kanału i popłyńmy za nimi?
– Mowy nimo! – prociwił sie Monty. – Zanim zdązymy ku nim dopłynąć, uwidzom nos i zastrzelom. Mogom tyz zrobić krziwde królowej i księciu, ftóryk pewnie w środku łodzi przetrzymujom!

Krucafuks! Nie mogłek sie z Montym nie zgodzić. A tego tłumu, co stoł nad kanałem, nie było jak wykorzystać do akcji odbicia królewskiej pary. Na mój dusiu! Ci syćka ludzie nawet sie nie domyślali, w jak dramatycnyk wydarzeniak bierom właśnie udział!

Monty i jo pozirali bezradnie, jak łódź porywacy oddalo sie od nos. Pomalućku zblizała sie do kolejnego wyryktowanego nad kanałem mostka.
– Krzesny – zagodnąłek do Monty’ego. – A co sie na tamtym mostku nojduje?
– Tamok? Tako knajpka Cafe Laville – odrzekł Monty.

– A cy dobrze mi sie widzi, ze ta knajpka jakosi straśnie sie wierci?
– Niby cemu miałaby sie wiercić? – zdziwił sie Monty, ba po kwilecce zawołoł. – Bajuści! Ba juz widze, co to jest! Ta knajpa jest cało obleziono przez wiewiórki!

Poźrełek uwazniej. Mój przyjaciel godoł prowde! Była tamok cało armia wiewiórek! Ba nie takik, jakie u nos mozno uwidzieć. Te londyńskie som kapecke więkse od nasyk. I nie rude, ino sare.

– Na mój dusiu! Kielo ik tamok jest? – spytołek. – Tysiąc? Dwa tysiące?
– Na pewno sporo – pedzioł Monty. – Wiedzcie krzesny, ze Londyn jest pełen tej sarej zywiny.
A zaroz potem zacął wołać ku tym wiewiórkom:
– Ej! Krzesne! Co wy tutok robicie?
– A! Dowiedziały my sie, ze do Małej Wenecji ściągnął wielki tłum ludzi – odpowiedziały wiewiórki. – A wiadomo – kany jest duzo ludzi, tamok jest tyz duzo piknego pocęstunku.
– O pocęstunku na rozie nie myślcie – popytoł Monty. – Najpierw spełnijcie swój obywatelski obowiązek.
– Jesteśmy ślebodnymi wiewiórkami i w rzyci momy obowiązki! – odpowiedziały wiewiórki.
– Nicego nie rozumiecie, głuptoki! – zeźlił sie Monty. – Królowa została porwano! Na tej łodzi, ftóro właśnie płynie ku wom, nojdujom sie porywace! Jeśli nie pomozecie – grozi nom kryzys monarchii!
– Aaa, to co inksego – pedziały wiewiórki. – Dlo nasej królowej – syćko!

I wiecie, co te małe sare beskurcyje zrobiły? Ano pockały, jaz łódź podpłynie pod most. Kie podpłynęła, to zawołały: „God sejw de kłiiiin!” i cała ta wiewiórco chmara skocyła na pokład. Ale sie rejwach zrobił! Porywace byli zupełnie zaskoceni. Spodziewali sie syćkiego, ale nie ataku z powietrza. A jeśli juz – to racej bombowego, abo rakietowego, a nie wiewiórkowego. Nijak nie mogli opędzić sie od tyk rozsalałyk gryzoni. Wreście dali za wygranom. Powyskakiwali za burte, gubiąc przy tym syćkie swoje pistolce.
– Zwycięstwoooo! – zawołały wiewiórki.
A potem pohybały do nabudówki. Tak jak domyśloł sie Monty – w środku była królowa Elzbieta i ksiąze Filip. Siedzieli bidni, związani, ale na scynście cali i zdrowi. Wiewiórki zaroz poprzegryzały krępujęce tyk bidoków śnury. Juz po kwilecce oboje byli piknie wolni!
– Jesteśmy uratowani! – ciesyła sie królowa. – Na mój dusiu! Te sympatycne małe zwierzątka nos ocaliły! A zatem – od tej pory, na mocy mojego królewskiego rozkazu, kozdy fto uwidzi w Anglii wiewiórke, mo obowiązek piknie jom dokarmiać!
– Alez kochonie – odezwoł sie ksiąze Filip. – Rozumiem twojom wielkom wdzięcność dlo tej zywiny. Jo tyz jestem piknie wdzięcny. Ale nie mozes takik rozkazów wydawać. Jesteś przecie monarchiniom konstytucyjnom, nie absolutnom.
– Krucafuks! – zaklęła królowa, ale barzo dostojnie, po królewsku, a nie tak prostacko, jako jo to robie. – Juz od prawie 60 roków jestem monarchiniom konstytucyjnom! To niek roz zrobie ten jeden wyjątek i przez kwilecke bede absolutnom! Rozkazu nie odwołom i ślus!

Na pewno fcecie wiedzieć, co sie z tymi trzema gwardzistami-zdrajcami stało? Ano dopłynęli oni do brzega, a tamok juz my z Montym na nik cekali. No i jak my nie zacęli ujadać! A oni wte uciekaca! Tak uciekali, ze buty po drodze pogubili! Pogonili my ik jaze do Scotland Yardu. Tamok juz brytyjsko policja piknie ik hereśtowała.

Heeej! Tak to było, ostomili. Będąc w tym Londynie, fciołek jo jesce hipnąć do Mordechajecka, ale mi sie nie udało. Cemu? A bo królowa, kie dowiedziała sie, jaki był udział Monty’ego i mój w jej ocaleniu, postanowiła nadać nom tytuły ślacheckie. Tak, tak! Teroz juz jej ulubiony corgi to nie jest Monty, ino – jaśnie wielmozny sir Monty! No ale… sir owcarek podhalański? To by chyba nie brzmiało najlepiej. W dodatku kiebyk jo był „serem”, to jesce ftosi mógłby pomylić mnie z oscypkiem! Tak więc choć bycie lordem pewnie mo jakiesi zalety, jo wolołek nie skorzystać i uciec.

Na wselki wypadek nie wracołek drogom lotnicom – na lotnisku mogliby mnie zauwazyć, chycić i na siłe nadać to sakramenckie ślachectwo. Dlotego uciekłek inacej. Wskocyłek do Tamizy, dopłynąłek do La Manche, a potem miołek zamiar popłynąć do Dunkierki i dalej juz wracać drogom lądowom. Ba w wodzie pocułek tak miły chłód, ze zmieniłek plan i popłynąłek do Morza Północnego, potem do Bałtyku, potem Wisłom, a na koniec Dunajcem i wysłek z wody dopiero pod Turbaczem. Wom, ostomili, radze, cobyście zrobili podobnie. Jeśli te sakramenckie upały za barzo wom dokucajom, skoccie do wody i popłyńcie se pare rozy do Anglii i z powrotem. Od rozu sie lepiej pocujecie!

Ino teroz w tej Anglii pamiętojcie koniecnie o jednej rzecy. Kie napotkocie tamok jakomsi sarom wiewiórke – koniecnie musicie jom cymsi piknie pocęstować! To rozkaz samiućkiej królowej! Hau!