Napad Indian na kreta

Nieftórzy z wos na pewno bocom, jakom prośbe miała Orecka, kie Maryna Krywaniec próbowała przywrócić ptasiom równowage w Aneckowyk okolicak. Kieby ftosi nie bocył, to jo te prośbe powtórze:

Ana, mam prośbę. Kiedy Maryna Krywaniec zakończy swoją misję u Ciebie, poproś ją, aby przyleciała do mnie. Mam problem z kretem, który zamiast kopać tunele w lesie, kopie te tunele wokół moich kwiatów.
Nie muszę oglądać, co Maryna zrobi z tym kretem. Niech go tylko przepędzi w las.


No więc pedziołek nasej Marynie, ze daleko, daleko stela, jaz w Hameryce Północnej, a dokładnie w Seattle, jest krecio robota do zrobienia. A potem pokazołek orlicy na mapie, jak do tej Hameryki dolecieć.

– Krzesny – rzekła orlica. – Cy to znacy, ze jo bede musiała lecieć nad sakramencko wielkom wodom?
– No, faktycnie jest ona dosyć wielko – przyznołek.
– A kie jo nad to wodom z sił opodne, to co wte zrobie? Jo jestem przecie ptok drapiezny, nie wodny!

Krucafuks! Maryna miała racje. Trza było cosi wymyślić. W pierwsej kwili pomyślołek, coby posukać w Guglak jakiegosi przyśpiesonego kursu pływania dlo orłów. Ba zaroz potem przysło mi do łba cosi inksego.

– Wiecie co, krzesno? – pedziołek. – Przy całym sacunku dlo wasyk skrzidełek, jo se myśle, ze w tej podrózy lepiej wom bedzie skorzystać ze skrzideł samolotowyk.
– Ale jo sie nie znom na lataniu na inksyk skrzidłak niz moje własne! – wypaliła Maryna.
– No cóz. – Zastanowiłek sie przez kwile. – Jo z kolei pewne doświadcenie w lataniu samolotami juz mom. To wiecie co? Chyba najlepiej bedzie kie jo polece wroz z womi.

Maryna barzo sie uciesyła, kie to usłysała. Ba zaroz potem zafrasowała sie nazod.

– A cy taki samolot to jest bezpiecny? – spytała.
– Barzo bezpiecny – odpowiedziołek. – Ale jeśli fcecie, coby bezpieceństwo było stuprocentowe, to mozemy polecieć samolotem pilotowanym przez pona kapitana Wrone. Z ponem kapitanem Wronom to juz w ogóle nie bedzie takiej mozliwości, coby samolot bezpiecnie nie wylądowoł. Haj.

Te słowa całkowicie uspokoiły orlice. Ona sama – kie dowiedziała sie o tym niedownym awaryjnym lądowaniu na Okęciu, postanowiła sprawdzić, jak to jest, kie ląduje sie na brzuchu. Spróbowała i – pare rozy przekoziołkowała po ziemi, a na koniec prasła dziobem w smreka. I od tej pory zacęła piknie podziwiać kozdego, fto umie na brzuchu lądować.

No cóz. Nie było co dłuzej zwlekać. Wroz z Marynom udali my sie do Nowego Targu. Stamtela – wykorzystując rózne pociągi i auta – dotarli do okęckiego lotniska. Tamok sprawdziłek, ftórym samolotem do Hameryki bedzie lecioł pon kapitan Wrona. I potem właśnie do tego samolota my sie zakradli. No i polecieliśmy Nowego Jorku. Skoda ino, ze ten Nowy Jork nojduje sie na wschodnim wybrzezu, a nie zachodnim, bo przez to musieli my jesce odbyć podróz przez cały kontynent. Ba zakradając sie do róznyk pociągów, autobusów cy inksyk cięzarówek, pomalućku, pomalućku posuwaliśmy sie coroz dalej na zachód – i to nie byle jaki, ino na sam DZIKI ZACHÓD! Haj.

Po drodze ocywiście nie mogłek se odmówić przyjemności odwiedzenia indiańskiego rezerwatu, ka wodzem jest mój przyjaciel Przeziębiony Łosoś. Godołek wom o tym wodzu we wpisie z 8 listopada 2007 rocku. A teroz niekze przyboce ino telo, ze jest on prowdopodobnie jedynym cłowiekiem na świecie, ftóry rozumie mowe psów.

Wódz Przeziębiony Łosoś barzo sie uciesył, kie mnie uwidzioł. Maryne tyz piknie ugościł, choć języka orlego niestety nie znoł. Ale nie było z tym zodnego kłopotu, bo jo mu piknie tłumacyłek, co orlica godała.

A kie wyjawili my wodzowi, co sprowadziło nos do Hameryki, on rzekł tak:
– Ostomiły kudłaty bracie i ostomiło skrzydlato siostro. Barzo chętnie wybrołbyk sie wroz z womi na te wielkom wyprawe przeciwko temu niegodziwemu kretowi o tchórzliwym sercu! Wielu moik wojowników tyz barzo chętnie zabrałoby sie z womi. No bo widzicie… w tym rezerwacie zywobycie nie jest moze najgorse, ale kotwi nom sie tutok kapecke. A tako wyprawa – to byłaby jakosi odmiana! Cy zatem zgodzicie sie, kudłaty bracie i skrzydlato siostro, coby Indiane wom towarzysyli?
– Wodzu! To pikny pomysł! – zawołołek. – Tym bardziej, ze potela nie miołek nawet planu, jak te beskurcyje z Oreckowego ogródka przegonić. Ale teroz juz wiem, co zrobimy! Kie na tego kreta napodnie cały oddział dzielnyk indiańskik wojowników, to wereda zaroz precki ucieknie! I juz nigdy nie ośmieli sie wrócić do Seattle! A nawet zblizyć do tego miasta na odległość mniejsom niz 100 mil!

No i wkrótce wódz wroz ze swoimi wojownikami wyryktowoł sie do wyprawy. Nie zabocył zabrać ze sobom wielkiego pióropusa i piknego tradycyjnego indiańskiego stroju. Dlo Maryny i dlo mnie zaś dalso podróz stała sie duzo łatwiejso. Juz nie musieli my zakradać sie cichcem do przygodnie napotkanyk pojazdów. Teroz do Seattle jechaliśmy wodzowskim autem. Rozklekotanym kapecke – ale wodzowskim! Za nomi – w nie mniej rozklekotanyk autak – jechali ządni przygód współplemieńcy Przeziębionego Łososia.

No i dotarli my wreście do Seattle. Odsukali tamok Oreckowy domek. Jak udało nom sie go noleźć? Zwycajnie. Mój psi instynkt mi dopomógł.

– To jak? – spytała Maryna. – Rusomy do ataku?
– Jesce nie teroz – pedziołek. – Najpierw musimy sie upewnić, cy Orecki nimo w domu.
– A to cemu? – zdziwiła sie Maryna.
– Bo Orecka wyraźnie napisała w swoim komentorzu: „Nie muszę oglądać, co Maryna zrobi z tym kretem”. A zatem musimy przegonić te werede pod nieobecność Orecki.

Na mojom prośbe wódz podeseł do Oreckowyk drzwi i zapukoł. Nifto nie otworzył. A więc syćka domownicy musieli być abo w pracy, abo na zakupak, abo jesce kasi indziej.

Rozejrzeli my sie po ogródku i… Na mój dusiu! Na samiućkim środecku tego ogródka wznosił sie niewielki kopiec. Sakramencki kreci kopiec! To ancykryst jeden! No, ale teroz juz skońcom sie jego wybryki! Uniesiony zbójnicko-indiańskim zapałem nie miołek w tej kwilecce zodnyk wątpliwości, ze nimo skutecniejsego środka na krety niz oddział Indian wspierany przez tatrzańskom orlice i gorcańskiego owcarka.

– Wodzu – zwróciłek sie do Przeziębionego Łososia. – Zacnijcie teroz budzący groze indiański taniec wojenny.

Wojownicy zaroz otocyli kopiec i rozpocęli swój taniec. Tańcyli, śpiewali, wznosili okrzyki i potrząsali groźnie róznego rodzaju broniom – jeden strzelbom, drugi pistolcem, inksy tomahawkiem, a jesce inksy wałkiem kuchennym, bo kie przed wyprawom popytoł swojom zone o jakomsi groźnom broń, to ta dała mu wałek i pedziała, ze – przynajmniej w jej rękak – to jest najgroźniejso broń w caluśkim rezerwacie.

No i nagle… z kopca wysunął sie najpierw maluśki rózowy nos, potem maluśki corny łebek, a potem jesce kawałecek cornego tułowia.

– Co sie tutok dzieje? – spytoł właściciel wyzej wymienionego nosa, łebka i tułowia.
– Jak to co? – odpowiedziołek pytaniem na pytanie. – Nie widzicie, krzesny, gromady barzo groźnyk Indian?
– Nic nie widze! Przecie jestem ślepy jak kret! – padła odpowiedź.

O, krucafuks! Przyznoje, ze beskurcyja kapecke zbiła mnie z tropu.

– No ale chyba słysycie ik tupanie, śpiewy i okrzyki? – spytołek.
– Ano słyse – zgodził sie kret. – Słyse barzo pikne tupanie! I barzo pikny śpiew! I te okrzyki – tyz pikne!

Co? Pikne? Krucafuks! Przecie ten wojenny taniec mioł te małom cornom werede wystrasyć, a nie zakwycić!

– Bo jo barzo lubie westerny – godoł dalej kret. – Oglądać niestety ik nie moge, bo jako juz pedziołek, jestem ślepy. Ale barzo lubie je słuchać.
– Lu… lu… lubicie westerny? – wykrztusiłek z siebie.
– To u mnie rodzinne – odpowiedzioł kret. – I mój wuj Glenn Ford wse barzo je lubił, i mój kuzyn James Stewart, i mój śwagier Kirk Douglas…
– Glenn Ford? James Stewart? Kirk Douglas? – powtarzołek jak echo rzucane przez kreta nazwiska. – A wy to niby fto? Moze John Wayne?
– Nie, John Wayne to mój dziadek – pedzioł kret. – Jo sie nazywom Clint Eastwood.
– No dobrze, posłuchojcie mnie więc, ponie Clint Eastwood – pedziołek. – Nie widzi sie wom, ze te indiańskie okrzyki brzmiom barzo groźnie?
– Owsem – przyznoł kret Clint Eastwood. – Ale bardziej piknie niz groźnie!

No, krucafuks! Takiego obrotu sprawy zupełnie sie nie spodziewołek. Pohybołek ku wodzowi i popytołek, coby wojnicy zacęli duzo groźniej krzyceć, bo te ik krzyki musom być bardziej groźne niz pikne, a nie na odwyrtke. Wódz wysłuchoł mnie i od rozu nakazoł Indianom, coby zacęli ryktować tak dzikie wrzaski, na jakie ino ik stać. No i wte Indianie zacęli wrzesceć tak niesamowicie, ze chyba nie ino kret, ale nawet ten jego kopiec powinien ucieć stela w popłochu!

A tymcasem kret… wysunął sie juz cały na wierch swojego kopca i zacął radośnie podskakiwać.

– Piknie! Piknie! – wołoł przy tym. – Ten pikny indiański utwór powinien noleźć sie na pierwsyk miejscak syćkik list przebojów!
– Krzesny – znowu zagodnąłek kreta, sukając inksego sposobu, coby wreście wzbudzić w nim lęk. – A nie boicie sie, ze ci Indiane wos oskalpujom?
– Mnie?- Kret sie ino zaśmioł. – A na co Indianom taki tyci kreci skalpik?
– No, taki Indianin moze z takiego skalpiku zrobić choćby pędzelek do pudrowania policków dlo swojej dziewcyny – podołek pierwsy z brzega przykład.
– Nawet jeśli – to co z tego? – odporł lekcewaząco kret. – Skoro juz o dziewcynak godocie, krzesny, to zwróćcie uwage, ze jo nie muse sie bać, ze bez skalpu bede sie krecim dziewcynom mniej podoboł. Bo krecie dziewcyny som przecie tak samo ślepe jako jo. Więc i tak nie bedom widziały, cy jo mom skalp cy go nimom.
– Krucafuuuuks!!! – rykłek z wściekłości, bo juz naprowde nie wiedziołek, jak sprawić, coby ten fudament zacął sie wreście bać i zapragnął uciec jak najdalej od Oreckowego ogrodu.
– Spokojnie, krzesny, spokojnie. – Maryna Krywaniec stanęła przy mnie i poklepała skrzidłem po plecak. – Uspokójcie sie, bo kie Hamerykanie uwidzom, ze pies z Polski to taki straśny furiat, to potem nie cudujcie, jak nadal nie bedom fcieli znieść wiz dlo Polaków.

Krucafuks! Łatwo jej godać! Nie ona, ino jo bede sie musioł tłumacyć przed syćkimi Budowicami, cemu z tej całej akcji przeciwko sakramenckiemu kretowi nic nie wysło!

No cóz… Znowu pohybołek do wodza, choć juz nie barzo wierzyłek, ze jest on w stanie tutok cokolwiek pomóc.

– Wodzu – pedziołek. – Ta beskurcyja nadal sie wos nie boi. Musicie zacąć wrzesceć jesce groźniej.
– Jesce groźniej? Chyba nie domy juz rady. – Przeziębiony Łosoś rozłozył bezradnie ręce. – No ale postaromy sie. Howgh!

Podziękowołek wodzowi za dobre chęci i pohybołek nazod ku kretowi.

Nagle… indiańskie okrzyki zupełnie sie zmieniły. Usłysołek, ze wojownicy zacęli barzo dziwnie wyć. Brzmiało to jakosi tak: „Iii-ooo!!! Iii-ooo!!! Iii-ooo!!!”

Poźrełek na kreta – uwidziołek, ze to dziwne wycie kapecke go zaniepokoiło. Cyzby jednak udało sie wzbudzić w nim trwoge? Ale kwilecke później zauwazyłek, ze… Indianie juz nie tańcujom, ino stojom… I miny majom jakiesi nietęgie… Co sie kruca stało? O, Jezusicku! Poźrełek dalej i – juz wiedziołek! Policja nos otocyła! I mierzyła ku nom z pistolców! A to całe „Iii-ooo!!! Iii-ooo!!!” ryktowali nie Indianie, ino syreny policyjnyk wozów!

Na mój dusicku! Cy ta sakramencko policja wse musi mi przeskadzać we syćkik akcjak z moimi indiańskimi przyjaciółmi? Juz roz przeskodziła nom we wspólnym napadzie na autobus, o cym opowiedziołek wom we wpisie z 12 listopada 2007 rocku. A teroz znowu!

Ba nie ino policjanci sie tutok noleźli. Za nimi – stało kilka ekip telewizyjnyk. Najwyraźniej ik dziennikarskie zmysły zwietrzyły sensacje, ftóro piknie nadałaby sie do jakiesik brejking niusów.

Jeden z policjantów, chyba najwozniejsy z tutok obecnyk, chycił megafon, przyblizył go do swej kufy i pedzioł:
– Jestem porucnik Larry Hlapahan! Nie wiem, co wy tutok ryktujecie, ale nie pozwolimy wom, cobyście zagrazali bezpieceństwu spokojnyk i prawyk obywateli! Mocie sie syćka natychmiast poddać!

– I co teroz zrobimy, kudłaty bracie? – sepnął w mojom strone Przeziębiony Łosoś.
– Właśnie myśle – pedziołek. – Moze powiedzcie, wodzu, ze to Wielki Duch kazoł wom tutok przybyć?
– Wielki Duch? Mom pomysł! – uciesył sie wódz. – Ba bede potrzebowoł pomocy skrzydlatej siostry. Kie wyciągne przed siebie prawe ramie – niek ona na tym ramieniu siednie.
– Słyseliście krzesno? – zwróciłek sie do orlicy.
– Słysałak – pedziała Maryna. – Powiedzcie wodzowoi, ze zrobie, co trza.
Wartko przetłumacyłek wodzowi Marynine słowa z orlego na psi. A wódz zaroz zawołoł w strone pona porucnika:
– Ostomiło policjo! Przybyli my tutok w dobryk zamiarak. Miołek bowiem wizje…
– Jakom znowu wizje? Nimom ochoty na wysłuchiwanie bździn o wizjak! – zezłościł sie porucnik Hlapahan.
– Wizja to w zywobyciu Indian barzo wozno rzec – odrzekł wódz. – No więc miołek wizje, we ftórej uwidziołek Wielkiego Ducha. I Wielki Duch pedzioł mi, ze Seattle nawiedzi straśliwo plaga kretów. Plaga, jakiej jesce świat nie widzioł! Syćkie rośliny przez te plage wyginom. Nie ostonie nawet źdźbło trowy. A sposób, coby temu niescynściu zapobiec, jest tylko jeden – trza wyryktować starodowny indiański taniec deratyzacyjny. No i my tutok właśnie ten taniec wyryktowali. Dzięki nom – teroz juz temu miastu zodno plaga nie grozi. Howgh!
– Haha! Takie bojki to wy mozecie opowiadać dzieciom na dobranoc, a nie mnie! – odporł na to porucnik.
– Ale jo jesce nie pedziołek, jaki był dalsy ciąg mojej wizji – godoł dalej wódz. – Otóz Wielki Duch mi pedzioł tyz, ze kie groźba plagi zostonie zazegnano, to wielki ptok siednie na moim prawym ramieniu. Howgh!

Po tyk słowak wódz wyciągnął przed siebie lewom ręke.
– Wodzu! – syknąłek – Nie ta ręka!
– A, rzecywiście – sepnął wódz i wartko wyciągnął ręke prawom.
Zaroz Maryna Krywaniec wzbiła sie do lotu. Nifto z policji nie zauwazył jej wceśniej, bo stała ona zasłonięto przez Indian. Policjanci odnieśli więc wrazenie, ze wyfrunęła ona spod ziemi. Maryna pokrązyła kwile w powietrzu, a potem siedła na wodzowskim ramieniu.

– Ponie porucniku! Ponie porucniku! – zawołali zdumieni policjanci. – Ten stary Indianin godo prowde! Jego wizja sie spełnio!
Ba pon porucnik był niewzrusony.
– To niemozliwe! – zawołoł. – To jakiesi tanie śtucki! Pewnie ci cyrwonoskórzy wytresowali tego ptoka i telo.
– Pockojcie, ponie porucniku! – odezwoł sie wódz. – Wielki Duch w mojej wizji jesce cosi pedzioł. Pedzioł, ze jeśli policjanty bedom nos niepokoić, to wielki ptok zabiere copke najwozniejsemu z nik. Howgh!
Maryna od rozu domyśliła sie, co powinna zrobić. Pofrunęła ku porucnikowi Hlapahanowi.
– O, nie! Nifto mi mojej copki nie zabiere! – krzyknął porucnik.
Wartko odrzucił megafon na ziem i obiema rękami złapoł sie mocno za swojom copke. Maryna Krywaniec spokojnie siedła ponu porucnikowi na karku, śponami chyciła sie jego kołnierza, a skrzidełkami – zacęła łaskotać go pod pachami. Porucnik nie wytrzymoł – zacął opędzać sie od orlicy jednom i drugom rękom. Ocywiście musioł przy tym te copke puścić. A Maryna na to tylko cekała! Chyciła copke w swój dziób – i w uciekaca do wierchu. Ale zarozem – niefcący zaplątała swój pazur w porucnikowe włosy. No i… na mój dusiu! Okazało sie, ze porucnik był łysy i nosił tupecik! Tak więc Maryna odfrunęła nie z jednym nakryciem głowy, ino z dwoma – jednym copkowym i jednym tupecikowym.

– Hahaha! – zaśmiały sie stojące za policjantami telewizyje ekipy. – Piknie sie nom to syćko sfilmowało! Ale bedziemy mieli niusa! Heeej!

Porucnik Hlapahan był załamany. Tak barzo załamany, ze jaz mi sie go zol zrobiło.

– Wiecie, co wodzu? – sepnąłek do Przeziębionego Łososia. – Kapecke skoda tego bidoka. W końcu co by nie godać, on ino wykonuje tutok swoje policyjne obowiązki.
– Mos racje, kudłaty bracie – pedzioł wódz. – Juz wiem, co zrobie.

I zaroz zawołoł donośnie:
– Ej, wy! Ku wom godom, telewizyjne kufy! Wiecie co jesce w mojej wizji pedzioł Wielki Duch? Ze jeśli jakisi dziennikorz piśnie choćby słówkiem o tym, co sie tutok wydarzyło, to całom gymbe tego dziennikorza pokryjom wielkie paskudne pypcie! Howgh!
– O, Jezusickuuu! – przeraziły sie ekipy telewizyjne. – Ten Indianin wie co, godo! Pedzioł, ze wielki ptok siednie na jego ramieniu – i sie spełniło! Pedzioł, ze ten ptok zabiere porucnikowi copke – i tyz sie spełniło! To z tymi pypciami tyz sie spełni! Lepiej uciekojmy!

No i zaroz te syćkie ekipy pozwijały sie i rzuciły do uciecki. Jaz sie kurzyło za nimi. I dlotego właśnie choć niejedno stacja telewizyjno sfilmowała to, co działo sie przed domem Orecki, nie uwidzicie tego w zodnej telewizji, ani na zodnym Jutubie.

Co było dalej? Ano orlica oddała ponu porucnikowi jego tupecik i copke. A wdzięcny porucnik zwrócił sie do Przeziębionego Łososia:
– A więc padocie, zeście ocalili Seattle przed straśliwom plagom? No to bedzie dlo mnie wielki zascyt, jeśli docie sie zaprosić do piknego Collins Pubu w samiućkim centrum Seattle. Syćkim wom postawie tamok wielkie pikne piwo.
– E, dziękujemy piknie – pedzioł wódz – ale nie wiem, cy to jest dobry pomysł. W historii Dzikiego Zachodu kie biołe kufy cynstowały Indian ognistom wodom, to zazwycaj nic dobrego z tego nie wychodziło.
– Tyz prowda – przyznoł porucnik. – Ale jakosi przecie muse wom sie odwdzięcyć. I za uratowanie Seattle przed plagom, i za uratowanie mnie przed ośmieseniem przez media. Juz wiem! Syćkim obecnym tutok Indianom postawie kawe w Starbucksie! W końcu Starbucks właśnie z Seattle sie wywodzi, więc tako kawa to bedzie naprowde pikno rzec.
– A cy bedziemy mogli zabrać do tego Starbucksa tego oto kudłatego brata i te oto skrzydlatom siostre? – spytoł wódz.
– Zabiercie ze sobom, kogo ino fcecie, wodzu! – odrzekł pon porucnik.
– No to na kofeinowom wode – mozemy póść – stwierdził Przeziębiony Łosoś.

Tak więc udali my sie do jednego z seattlowskik Starbucksów. Ale to jesce nie syćko! Sam burmistrz Seattle wkrótce do nos dołącył! Bo dostoł on od policji wiadomość o Indianak, ftórzy piknym tańcem deratyzacyjnym ocalili miasto przed katastrofom ekologicnom. I wte zaroz wsiodł na swój burmistrzowski rower* i wartko ku nom przyjechoł, coby w imieniu syćkik mieskańców Seattle piknie Indianom podziękować.

Potem wódz wyciągnął fajke pokoju, coby jom wroz z ponem burmistrzem i ponem porucnikiem wypalić. Ino kie pon burmistrz pociągnął z fajecki pare rozy, to poźreł na Przeziębionego Łososia i spytoł:
– Wodzu, cy w tytoniu do tej fajki były moze jakiesi środki halucynogenne?
– A cemu pytocie, ponie burmistrzu? – spytoł wódz.
– A bo tak jakosi mi sie widzi, ze was pióropus sie ruso.

Poźrełek na wodzowski pióropus. Na mój dusiu! Pon burmistrz sie nie mylił! Pióra na głowie wodza jakosi dziwnie sie zwyrtały! Co to miało znacyć krucafuks? Zaroz syćko sie wyjaśniło, kie pomiędzy tymi piórami dojrzołek… nasego znajomego kreta!

– Ty beskurcyjo! – zawołołek oburzony. – Najpierw niscyłeś Oreckowe kwiatki, a teroz plugawis wodzowski pióropus?!
– Przepytuje piknie, ale mom prośbe – pedzioł kret.
No, nie! Co za tupet! Narobił skód, a teroz jesce myśli, ze jo bede jego prośby spełnioł!
– A jako to prośba? – zaciekawiła sie Maryna.
– No bo widzicie, krześni – kret zwrócił sie ku orlicy i ku mnie. – Te indiańskie śpiewy wokół mojego kopca brzmiały tak piknie! Tak sakramencko piknie! Mógłbyk ik słuchać w nieskońconość! Cy moglibyście zatem popytać tyk Indian o zgode, cobyk mógł se zamieskać wroz z nimi?
Tako prośba zupełnie mnie zaskocyła. Ale syćko przetłumacyłek wodzowi z języka kreciego na psi.
– Na mój dusiu! – Ku mojego zdumieniu wódz był zakwycony. – Spotkołek juz wielu takik, ftórym barzo podobały sie nase śpiewy i tańce. Ale jesce nikomu nie spodobały sie jaz tak barzo, coby od rozu zapragnął sie do nos przeprowadzić! Ocywiście ze ślepy brat moze u nos zamieskać! W nasym rezerwacie na pewno nojdzie sie dlo niego jakiesi pikne miejsce. Howgh!
– Jednak musom być w tym jakiesi środki halucynogenne – mruknął tymcasem do siebie pon burmistrz. – Bo przez kwile wydawało mi sie, ze widze, jak wódz godo z tym biołym psem.

I tak to było, ostomili. Potem pon porucnik wrócił na posterunek, pon burmistrz wrócił do swoik obowiazków, Indianie wrócili do rezerwatu, a my z Marynom wrócili do Polski. Ino kret nika nie wrócił, tylko wroz z Indianami sie zabroł.

Tak więc mom nadzieje, ze teroz juz u Orecki nifto zodnyk tuneli nie ryktuje i zodnyk roślinek nie niscy. Jeśli jednak ftosi to robi – to juz musi być jakisi inksy kret. Bo ten, ftóry był tamok wceśniej – teroz piknie wśród Indian se zyje. Howgh i hau!

* Fto nie wierzy, ze burmistrz Seattle jeździ słuzbowo na rowerze, niek poźre tutok, ka jest wyraźnie napisane: Ten nas ostomiły pon burmistrz miesko se w Greenwoodzie wroz ze swom śwarnom zonom i trójkom piknyk dzieciacków. A taki to jest z niego siuhaj, ze straśnie, ale to straśnie lubi jeździć do roboty na swym burmistrzowskim rowerku oraz pomagać w trenowaniu kosykówkowej druzyny jego dzieci. Haj.