Fto to napisoł?

Jeśli mocie, ostomili, ochote pocytać cosi piknego o przyjaźni ludzko-kociej, to polecom wom ksiązke „Kot Bob i ja” pona Jamesa Bowena. Kim jest ten pon Bowen? Ano takim jednym Anglikiem, ftóry do urodzonyk w cepku racej nie nalezoł. Po serii róznyk zyciowyk niepowodzeń – sięgnął po jakisi narkotyk. Potem sięgnął po drugi, potem po trzeci… No i krucafuks! Bidok sie uzaleznił! Uzaleznił straśnie! W dodatku – coby mieć dutki na kolejne narkotykowe plugastwa – zacął kraść. Na scynście przyseł w końcu taki dzień, ze postanowił zerwać z nałogiem. Zgłosił sie na odwyk, dostoł mieskanie od opieki społecnej (marne bo marne, ale przynajmniej zapewniało jakisi dach nad głowom), no i zacął ucciwie zarabiać. W jaki sposób? Ano w taki, ze siadoł se na londyńskim chodniku i groł na gitarze, wyśpiewując a to cosi z Nirvany, a to cosi z Johnny’ego Casha, a to cosi jesce inksego. Dutki, jakie za swe granie dostawoł od przechodniów, nie były zbyt wielkie, ale jakosi pozwalały mu wiązać koniec z końcem. Cy jednak taki tryb zycia dawoł sanse na ostatecne wyswobodzenie sie ze śponów straśliwego nałogu? Istniało duze niebezpieceństwo… ze niestety nie.

Jaz pewnego wiecora, na pocątku 2007 rocku, pon Bowen wroz z przyjaciółkom wracoł do swego domu. W bloku winda jak zwykle nie działała – zbocowoł później w swojej ksiązce – ruszyliśmy więc z rezygnacją w stronę schodów, żeby zacząć wspinaczkę na piąte piętro. Jarzeniówka w korytarzu była rozbita i część parteru tonęła w mroku, ale po drodze nie mogłem nie zauważyć płonącej w ciemnościach pary oczu. Kiedy usłyszałem ciche miauczenie, w którym pobrzmiewała delikatna nuta skargi, od razu wiedziałem, co to takiego. Podszedłem bliżej i w półmroku zdołałem dostrzec rudego kota na wycieraczce jednego z mieszkań na parterze, przy samym wejściu na klatkę schodową.*

Ot, zwycajny bezdomny dachowiec, mozno by pomyśleć. Ale to spotkanie – jak niebawem miało sie okazać – wcale takie zwycajne nie było. To spotkanie oznacało pikny przełom w zywobyciu zarówno pona Bowena, jak i tego rudego przybłędy, ftóry wkrótce otrzymoł imie Bob. Niewiele casu minęło, jak tyk dwók londyńskik bidoków – cłowiek z marginesu i futrzasty rudzielec znikąd – zacęło wspólnie zarabiać na zycie występami na ulicak miasta. I piknie im było rozem. Barzo piknie! Z pewnościom nie mieli zycia usłanego rózami, ale dzięki temu, ze mieli siebie, całkiem nieźle dawali se rade bez tyk róz. A kie bedziecie cytać o ik przygodak, to mozliwe, ze przybocom sie wom pikne słowa z piknej ponobrzechwowej wersji „Kota w butach”:

Nie mam srebra ani złota,
Lecz nie pragnę w życiu zmian,
Bo kto ma własnego kota,
Ten jest całą gębą pan.**

Worce dodać, ze ksiązka wcale nie końcy sie na ostatniej stronie. Dalsy ciąg dzieje sie cały cas – mozno go śledzić na Twitterze, na profilu „streetcatbob”. Ocywiście pod warunkiem, ze zno sie angielski przynajmniej kapecke. Kogo zaś Twittery nie bawiom, ten moze pooglądać se Boba na tym oto filmiku. A moze… Mordechajecek, ftóry przecie tyz w Londynie zyje, bedzie mioł kiesik dlo nos jakiesi ciekawe wieści o Bobie? Okaze sie. Haj.

Jest w ksiązce jedno rzec, ftóro pocątkowo dziwiła mnie straśnie. Otóz nojduje sie tamok taki króciutki epizod, jak to pon Bowen odbywo podróz do swej matki zyjącej w Australii. No i cosi mi sie widzi, ze… ten australijski wątek jest opisany jakosi tak mało dokładnie. Zacąłek śpekulować cemu. Cyzby pon Bowen zabocył, co robił na południowej pólkuli? E, nie widzi mi sie, coby mógł zabocyć. No to moze uznoł, ze jego wyjazd do ojcyzny kangurów był mało wozny? Racej nie, wręc przeciwnie – przecie dzięki temu wyjazdowi jego stosunki z matkom zmieniły sie na lepse. Na duzo lepse! Więc cemu kruca tak niewiele o tym napisoł? Myślołek, myślołek… jaz wreście mnie olśniło. Na mój dusiu! To przecie jasne! Te ksiązke musioł napisać nie pon Bowen, ino… jego kot! Bajako! To kot Bob jest prowdziwym autorem! A ze nie polecioł ze swym opiekunem do Australii – to o jego pobycie w tym kraju mógł wiedzieć ino telo, kielo podsłuchoł z ludzkik rozmów. Jasne? Ocywiście, ze jasne.

Cemu nie podano, fto naprowde napisoł te ksiązke – nietrudno sie domyślić. Zbyt wielu ludzi by nie uwierzyło, ze kot umie pisać. Uznaliby, ze ta ksiązka to jedno wielko bździna i nie fcieliby jej kupować. Więc wyryktowano bojke, ze napisoł jom cłowiek. Bo z womi ludźmi tak to juz jest, ze casem łatwiej wom uwierzyć w bojke niz w prowde. Bajako.

Tak więc to Bobowi gratulujmy wyryktowania piknej ksiązki. Nikomu inksemu jako Bobowi właśnie. Ba ponu Bowenowi ocywiście tyz pikne gratulacje sie nalezom – za stworzenie kotu warunków do piknej pracy pisarskiej.

A ci z wos, co majom w domu kota, lepiej cobyście zacęli piknie obserwować, co ten was pupil ryktuje. Fto wie? Moze tyz właśnie pise ksiązke? Hau!

P.S. I bocujmy piknie, ze w te sobote imieniny swe obchodzom dwie siumne właścicielki siumnyk kotów – Alecka i Alsecka. Zdrowie Alecki i Alsecki! 😀

* J. Bowen, Kot Bob i ja. Jak kocur i człowiek znaleźli szczęście na ulicy, tł. A. Wajs. Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2014, s.8.
** J. Brzechwa, Kot w butach, mozecie to noleźć w róznyk ksiązeckak i na róznyk nośnikak dźwięku, ale mozecie tyz tutok.