Odbijomy Felka

– Matka – odezwoł sie mój baca do mojej gaździny podcas obiadu w ostatniom sobote.
– Co, nie smakuje coś? – spytała gaździna.
– Syćko piknie smakuje! – zawołoł baca. – Ino jo se tak myśle, ze skoda, ze Felka ciągle w tym śpitalu w Krakowie trzymajom. Bo jo fciołbyk póść do niego i popytać, cy nie mógłby mi pozycyć tysiąc złotyk.
– Felek miołby ci tysiąc pozycyć? – Gaździna zacęła sie śmiać. – Chyba ze na jakisi straśliwy procent! A jak bez procenta, to zaroz by ci godać zacął, ze on taki bidny, ze go nawet na suchom bułke na śniadanie nie stać, więc skąd miołby wziąć tysiąc złotyk!
– Jo to syćko wiem, matka, jo to wiem – pedzioł baca. – Ale w sumie to fajnie sie tyk Felkowyk godek słucho. No, z jednej strony te godki som denerwujące, ale z drugiej – piknie one cłeka rozśmiesajom!
– Hmm… Właściwie to mos, ojciec, racje – pedziała gaździna po kwili namysłu.

Moi ostomili, nie ino mojemu bacy i mojej gaździnie cknić sie za Felkiem zacęło. Inksym tyz! Józce spod grapy brakowało biadoleń Felka, ze z jego dochodami to mozno ino wegetować. Właścicielowi korcmy brakowało błagań Felka o choćby jeden mały kielisecek na kost firmy. Sołtysowi brakowało ciagłyk wizyt Felka i dopytywania sie, cy władze samorządowe nie ryktujom jakiejsi akcji humanitarnej dlo najbidniejsyk góroli, bo jeśli nie, to on, Felek, wkrótce z głodu pomre.

A podcas niedzielnej msy świętej kościelny jak zwykle poseł z tacom, coby pozbierać od wiernyk dutki. Doseł do ławki, na ftórej Felek wse siedzioł i wse na widok tacy podrywoł sie i wybiegoł z kościoła, coby wrócić dopiero po kilku minutak, kie mioł pewność, ze zbieranie dutków juz sie skońcyło. Tym rozem Felkowe miejsce było puste. Kościelny zatrzymoł sie przy tym miejscu, postoł kwilecke, wreście westchnął cięzko, machnął rękom i wrócił z tacom ku zakrystii, choć do obejścia pozostało mu więcej niz pół kościoła.

Kie kot i jo dowiedzieli sie o tym, nie mieli my juz zodnyk wątpliwości – trza Felka odbić! Bo z Krakowa dochodziły wieści, ze nieprędko go ze śpitala wypuscom. Doktory godały, ze dopóki nie dokono sie nowy postęp w medycynie, to nie do sie pedzieć, na co Felek zachorowoł. Dlotego postanowiły trzymać go tak długo, jaz ten postęp sie dokono. Na mój dusiu! To jak długo trza by jesce cekać? Do tysięcnej rocnicy bitwy pod Grunwaldem? Do tysiąc setnej? Nawet jeśli ino do seśćsetnej – to i tak za długo!

– Mocie, krzesny, jakisi plan? – spytoł kot.
– Mom dwa nawet: A i B – odpowiedziołek.
– Jak znom zycie – pedzioł kot – plan A sie nie powiedzie. Więc od rozu godojcie, jaki jest plan B.
– Juz godom – pedziołek. – Przybocuje se, ze roz nas baca wyryktowoł drewnianego świątka, bo probosc go o to popytoł. Ino ten świątek jakosi sie bacy nie spodoboł, więc wyryktowoł nowego. A ten nieudany świątek lezy teroz w komórce i sie ino marnuje. No to wyciągnijmy go i zabiermy do Krakowa! Pódziemy do śpitala, nojdziemy Felka i piknie go stamtąd porwiemy.
– No dobrze, ale do cego tutok potrzebny ten świątek? – spytoł kot.
– Pozostawimy go w śpitalu w Felkowym wyrku – pedziołek. – Kieby Felek zniknął bez śladu, doktory zaroz zaalarmowałyby policje, ze uciekł im pacjent, ftóry moze syćkik zarazać barzo tajemnicom chorobom. Kie zaś nojdom świątka, to pomyślom, ze w ostatnim stadium choroby Felek zamienił sie w drewno i telo. Nifto nie bedzie go sukoł.
– Na mój dusiu! Jakisi lekorz medycyny od rozu bedzie mioł pikny temat na prace doktorskom! – zaśmioł sie kot. – Ino jo byk na pewno wyryktowoł lepsy plan, ale nie fce mi sie go w tej kwili wymyślać. Więc niekze ta. Postąpimy według wasego.

Pockali my, jaz baca z gaździnom pódom spać. Kie posli, zakrodłek sie do chałupy, nolozłek plan Krakowa i piknie mu sie przyjrzołek, cobyk umioł potem do tego Śpitala Uniwersyteckiego trafić. A potem wydobyli my bacowego świątka z komórki. Z kawałka śnura wyryktowali my cosi w rodzaju lassa, coby łatwiej było te figurke ciągnąć. I wkrótce rusyli my w droge. Sli my nocom przez ciemny las, jaze dosli do Ochotnicy Górnej. Cemu właśnie tamok? A bo z Ochotnicy Górnej codziennie o godzinie 4.15 rano ruso PKS do Krakowa. Tak jak sie spodziewołek, o tej godzinie i pon kierowca, i syćka pasazerowie byli tak sakramencko zaspani, ze nie zauwazyli, jakeśmy wroz z kotem wsiedli do autobusu i świątka ze sobom wgramolili. Zaroz posli my z tym świątkiem na samiućki tył, wepchli figure pod siedzenia, a sami przycupnęli obok. Autobus rusył. Minęli my Ochotnice Dolnom, Szczawe, Mszane, Myślenice… No i wreście do Krakowa piknie my dojechali. Ino w tym Krakowie, choć godzina była jesce wcesno, to juz straśliwe korki na ulicak sie porobiły! Pon kierowca zacął jechać sobie znanymi ulickami, próbując jakosi te korki ominąć. Podniesłek sie, coby wyjrzeć przez okno i spróbować sie zorientować, kany jesteśmy.
– O, krucafuks! – zawołołek.
– Co sie dzieje? – spytoł kot.
– Nie uwierzycie, krzesny! Właśnie przecytołek nazwe ulicy! To ulica Kopernika! To tutok jest ten śpital, we ftórym Felka trzymajom!
– Na mój dusiu! – zawołoł kot. – No to musimy wysiadać! Ino jak to zrobić?
– Pockojcie, krzesny – pedziołek. – Spróbuje otworzyć okno i wyskocymy przez nie na ulice.

Nagle autobus gwałtownie zahamowoł.
– Ejze! – krzyknął pon kierowca. – Co tam za scekanie i miaucenie z tyłu dochodzi?
Pon kierowca wstoł i przeseł sie na koniec autobusu. Wroz z kotem wcisnęli my sie pod siedzenie najgłębiej jako umieli. Niestety, kierowca był sprytniejsy niz my myśleli. Pochylił sie i od rozu nos uwidzioł.
– A cyjo to zywina? – spytoł zwracając sie ku pasazerom.
Ocywiście nifto sie do nos nie przyznoł. Przyznać by sie mógł nas baca abo naso gaździna, ale ik przecie tutok nie było.
– Skoro ta zywina jest nicyjo… – pon kierowca nie dokońcył, ino poseł naprzód, prasnął palcem w przycisk otwierający tylne drzwi, a potem wrócił ku nom z jakimsi wielkim drągiem.
– Wynocha stąd, beskurcyje! – krzyknął nachylając sie ku nom.
Cóz, jako juz wiecie, my właśnie fcieli wysiadać, więc poglądy nase i pona kierowcy były tutok całkowicie zgodne. Bez protestów hipli my przez otwarte drzwi na chodnik. Myśleli my, ze zaroz drzwi autobusu sie zamknom, ale nagle znowu usłyseli my krzyk pona kierowcy:
– A to co za plugastwo! Cyje to?! Nicyje?! No to wyrzucom! To porządny autobus PKS, a nie śmieciara!
I po kwilecce przez te same drzwi wylecioł z autobusu nas świątek. Na mój dusiu! Zabocyli my o nim! Jakie to scynście, ze pon kierowca zwrócił na niego uwage i nom go wydoł! Kochony pon kierowca!

Rozejrzeli my sie. Przed nomi stoł jeden z budynków Śpitala Uniwersyteckiego. No właśnie! JEDEN Z BUDYNKÓW! Bo ten spital mo ik wiele! I skąd my mieli wiedzieć, we ftórym Felek lezy? Ten budynek, ftóry my mieli przed sobom, to był taki pikny z cyrwonej cegły, przykryty równie piknom cyrwonom dachówkom. Obesłek te wielkom chałupe dookoła, ciągnąc za sobom bacowego świątka. Krok w krok za mnom seł kot.
– I co? – spytoł mnie w końcu. – Myślicie, ze Felek moze tutok być?
– Nie cuje jego zapachu – pedziołek. – Sukojmy dalej.

Zaroz za tym cyrwonym budynkiem stoł jakisi inksy. Posli my ku niemu.
– Oho! – zawołołek. – Teroz juz cuje zapach Felka! Musi być w środku!
– No to wchodzimy – pedzioł kot.
– Pockojcie, krzesny – odrzekłek. – Tamok przy wejściu siedzi pewnie straznik. Myślicie, ze on tak łatwo wpuści psa i kota z drewnianym świątkiem?
– Spróbuje go przekonać, coby nos wpuścił – pedzioł kot.
– Przekonać? O cym wy godocie krzesny?

Kot nie odpowiedzioł, ino pohyboł ku budynkowi. Z właściwom swojemu gatunkowi zwinnościom otworzył drzwi wejściowe i po kwili juz był w środku. Zaroz usłysołek jakiesi krzyki. Drzwi znowu sie otworzyły i wybiegł zza nik kot z kawałem kiełbasy w gymbie. Za nim pędził pon w uniformie, ftóry wrzescoł:
– Ty hultaju! Ty mały hultaju! Oddawaj mi moje drugie śniadanie!
Kie kot przebiegoł koło mnie, wykrzyknął nie wypuscając kiełbasy:
– Mohecie wehść, hrzehny! Dhoga wohna!
Zaroz potem przebiegł koło mnie ten pon w uniformie. Nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Myśloł ino o tym, coby dopaść kota. Na mój dusiu! Jo tyz byk barzo chętnie go dopodł! Taki pikny kawał kiełbasy mioł w gymbie! No ale nie przyjechołek przecie do Krakowa po to, coby sie przysmakami opychać. Chyciłek śnur, do ftórego przywiązony był świątek i przez uchylone drzwi zaciągłek go do budynku. Dostołek sie na jakisi korytorz. W jednym kącie stało śpitalne łózko, cyli takie na śtyrek kółeckak, coby mozno było nim jeździć jako autem. Na łózku złozono była jakosi płachta. Pomyślołek se, ze dobrze by było kasi świątka ukryć. No to wciągłek go na to łózko i przykryłek płachtom. Płachta okazała sie tak rozległo, ze brzegami jaze do podłogi sięgała.

Nagle na korytorzu pojawił sie kot. Uwidzioł mnie i pohyboł w mojom strone.
– Ejze, krzesny! – zawołołek. – Z wasej gymby cuć kiełbasom! Cyzbyście temu bidnemu straznikowi zjedli jego drugie śniadanie?
– Wcale nie fciołek zjeść – bronił sie kot. – Kie uwidziołek, zeście juz wesli z tym świątkiem do śpitala, postanowiłek oddać te kiełbase straznikowi. Ale on jom wziął, poźreł na niom z obrzydzeniem, pedzioł, ze juz nie bedzie tego jodł i wyrzucił. No to co miołek zrobić? Pozwolić, coby sie zmarnowała?
– No nie, na to nie mogliście pozwolić – zwróciłek kotu honor.

Ledwo go zwróciłek, usłyseli my, ze ftosi wychodzi ze schodów na korytorz. No to my wartko schowali sie pod to łózko ze świątkiem. Teroz uwidziołek, jakie to scynście, ze przykrywająco łózko płachta była tak wielko! Byli my piknie ukryci! W płachcie była maluśko dziurka, przez ftórom mogli my pozirać na korytorz. Ciekawi my byli, fto to weseł? To była jakosi matka z pięcio- abo seściorocnym dzieckiem. Pewnie kogoś tutok odwiedzili, choć z tego, co wiem, w godzinak porannyk odwiedzin w śpitalak nimo. Ale widocnie jakosi ik wpuscono. A ten dzieciak to właściwie był nie dzieciak, ino prowdziwy ancykryst! Rozwrzescany, próbowoł chytać za klamki syćkik mijanyk drzwi i koniecnie fcioł sie bawić przyniesionom ze sobom piłkom.
– Syneczku, proszę cię, bądź grzeczny – błagała matka nie barzo chyba wierząc, ze te jej prośby cokolwiek dadzom. Bo rzecywiście nie dawały.
– Mama, a co to jest? – spytoł dzieciak w pewnej kwili i wskazoł na łózko, pod ftórym wroz z kotem byli my ukryci.
– Nie wiem, kochanie, nie ruszaj.
Ocywiście ze musioł rusyć! Chycił płachte, zadorł jom do wierchu i… uwidzioł lezącego na łózku świątka. Na mój dusiu! Skoda ze będąc pod łózkiem nie uwidziołek kufy tego dzieciaka! Ale za to pocułek, jakim on sakramenckim przerazeniem zapachnioł!
– To trup! – wydusił przez zaciśnięte gardło, wartko płachte opuścił i z prędkościom rakiety kosmicnej ku matce pohyboł. I od rozu hałasować przestoł! Seł barzo, barzo blisko matki trzymając jom mocno za ręke. No to pewnie dzięki nom przez najblizsyk kilka godzin ta matka nie bedzie potrzebowała dzwonić do poni Superniani.

Matka z dzieckiem wysli. Korytorz znów był pusty. Pomalućku wroz z kotem dociągli my łózko do windy. Wjechali my tom windom piętro wyzej. Wysli my na kolejny korytorz. Na scynście na rozie zodni ludzie sie tutok nie kryncili. A mój nos piknie mi pedzioł, ze Felek musi być juz barzo blisko! I zaroz ten nos do Felkowego pokoju mnie zaprowadził! Okazało sie, ze Felek lezoł tamok sam. Był przywiązany pasami do wyrka. Bidny Felek! Jeśli tkwił w tyk pasak od tyźnia, to jo mu nie zazdrosce! Po kwili zorientowali my sie, ze on śpi. Mozliwe ze dostoł piknom dawke jakikś środków uspokajającyk i pewnie juz downo nie był tak mocno wtulony w objęcia pona Morfeusa jako teroz.

Pomalućku kot i jo pociągli nase łózko ku Felkowi. Płachte przykrywającom świątka ściągli my na podłoge. Teroz pozostało nom przegryźć pasy krępujące pacjenta, połozyć na jego miejscu świątka, a pacjenta dyskretnie wyprowadzić. Juz, juz miołek zacisnąć zęby na pierwsym pasie, kie nagle… O, krucafuks!!! Jakisi doktór weseł do pokoju!
– Co tu się dzieje? – spytoł zdziwiony doktór. – Co to za zwierzęta? A to co? Dzieło sztuki ludowej? Tu? W szpitalu?

Na mój dusiu! Zostali my zdemaskowani, kie byli my juz tak blisko oswobodzenia Felka!
– I co teroz bedzie? – jęknał kot. – Mocie, krzesny, jakisi pomysł?
– Cóz – pedziołek. – plan B nom nie wyseł. Moze przystąpmy do realizacji planu A?
– A jaki jest tan plan A? – spytoł kot.
Casu mieli my niewiele, więc przedstawiłem kotu ten plan jak najsybciej. A potem wartko pohybołek do wyjścia z pokoju i stanąłek w progu. Kot wybiegł na korytorz. Doktór tyz fcioł wybiec, ale zacąłek groźnie warceć i wte sie cofnął. Po minucie fcioł zrobić krok do przodu, jo znowu zacąłek warceć i wte znowu sie cofnął. Zrozumioł bidok, ze nimo uciecki. Więc stoł ino i trząsł sie ze strachu. Minuty mijały… Kie wreście wróci ten kot? No! Wrócił! Wrócił i przywlókł za sobom to urządzenie, ftóre było potrzebne do nasego planu A!

Pohybołek ku doktorowi i skocyłek mu w objęcia. Doktór, zupełnie zaskocony takom akcjom, prasnął na podłoge. Lezoł teroz na plecak i chyba myśloł ze jo fce chcycić go za gardło. Ale jo ostroznie chyciłek go nie za gardło, ino za ręke, ftórom kapecke podniesłek do wierchu. Kot podeseł ku nom ze zdobytym urządzeniem, a był to… ciśnieniomierz, moi ostomili. Wartko zacęli my naciągać rękaw ciśnieniomierza na ręke pona doktora. Doktór najpierw zrobił wielkie ocy, a potem… zerwoł sie nagle na równe nogi zrzucając mnie ze swego doktorskiego brzucha.
– Na Asklepiosa! – zawołoł. – To się nie mogło wydarzyć! Nie mogło! Ale jednak… wydarzyło się! Przecież na własne oczy to zobaczyłem! Ten pacjent to nie jest żaden wariat! Mówił prawdę, że psy i koty potrafią mierzyć ludziom ciśnienie!

Podniecony doktór hipnął ku śpiącemu Felkowi i zacął nim trząść. My z kotem wysli z pokoju i zacęli ukradkiem zza futryny pozirać, co sie dalej bedzie działo.
– Panie Felicjanie! Panie Felicjanie! – wołoł doktór. – Panie Felicjanie! Niech pan się obudzi! Panie Felicjanie złoty!
No! Wreście doktór dobrze pedzioł! Kie Felek usłysoł słowo: „złoty”, to obudził sie od rozu!
– Oh! Panie Felicjanie! – Doktór jaze w miejscu ustać nie mógł. – Mam dla pana bardzo dobrą wiadomość!
– Jo tyz mom dlo pona dobrom wiadomość – odpowiedzioł Felek. – Syćko przemyślołek i zrozumiołek, ze doktory majom racje. Przecie to niemozliwe, coby pies i kot ciśnienie mierzyły! Musiołek mieć jakiesi zwidy i telo!
– Ależ panie Felicjanie! – Pon doktór pedzioł to tak, jakby właśnie usłysoł jakomsi straśliwom herezje. – Pan żadnych zwidów nie miał! Jest pan zdrowy! Jeszcze dziś opuści pan ten szpital!
– O, Jezusicku! Jak piknie! – Uradowany Felek fcioł poderwać sie do wierchu, ale te sakramenckie pasy nie pozwoliły mu wznieść sie nawet na centymetr.
– A, prawda, te pasy! – zawołoł doktor i zaroz zacął Felka uwalniać.
– Jest tylko jeden kłopot. – Doktór zacął sie głośno zastanawiać. – Co ja powiem ordynatorowi? Przecież nie uwierzy, gdy opowiem mu, co tu przed chwileczką przeżyłem. Mam pomysł! Panie Felicjanie, gdy ordynator przyjdzie do pana, proszę mu mówić, że faktycznie miał pan te urojenia, ale został z nich pan wyleczony.
– No ale przecie tako jest prowda! – odporł Felek. – Miołek urojenia, ze pies i kot mierzom mi ciśnienie, ba w końcu dotarło do mnie, ze to niemozliwe!
– Jeszcze kwadrans temu też tak sądziłem – pedzioł doktór. – Ale teraz już wiem, że to jednak możliwe.
– Co pod doktór godo?!
– To, co pan słyszy – to jest możliwe!
– Niemozliwe!
– Możliwe!
– Niemozliwe!
– Możliwe!
– Niemozliwe!

No i nie mogli kruca dojść do porozumienia. Ale to niewozne. Wozne, ze Felek zostoł wreście wypuscony! Naso misja była wypełniono.

Kot i jo wykrodli sie na ulice. A skoro juz my tutok byli, to postanowili kapecke pozwiedzać pikny Gród Kraka. Fciołek tyz odwiedzić swoik krakowskik znajomyk, ale niestety nie znołek zodnyk adresów opróc jednego – Wawelokowego. Posli my więc do Smocej Jamy. Wawelok piknie nos ugościł. Pogadali my se, popili Smadnego Mnicha, Wawelok niestety nie wiedzioł, co sie u Profesorecka dzieje. Ale obiecoł, ze jeśli Profesorecek ku niemu zajrzy, to piknie pozdrowi go od syćkik bywalców Owcarkówki.

Przesiedzieli my w Smocej Jamie jaze do następnego dnia. A potem posli my na dworzec autobusowy, coby sprawdzić, cy nie dałoby sie jakimsi PKS-em przynajmniej do Nowego Targu dojechać. Mogli my tyz popróbować pociągiem, ale podobno na tym odcinku autobus jest sybsy. Nagle usłyseli my znajomy głos:
– Ooo! Moi pasazerowie na gape!
Na mój dusiu! To wołoł kierowca wozu, ftórym przyjechali my wcora do Krakowa!
– Bidno zywinko! Przeprasom wos, ze wcora byłek dlo wos taki niedobry – godoł pon kierowca. – Ale cosi zły dzień wcora miołek. Pewnie, bidocki, niefcący wsiadłyście do mojego autobusu i teroz jesteście w tym Krakowie zupełnie zagubione! Zaroz wos piknie z powrotem do samiućkiej Ochotnicy odwioze! Ino… Ha!… Po co jo telo ku wom godom? Przecie wy nie mozecie mnie rozumieć!
Pon Kierowca zaśmioł sie z samego siebie. Ale jednego my rzecywiscie nie rozumieli: za co on nos przeprasoł? Przecie tak piknie wysadził nos z autobusu tamok, ka fcieli my wysiąść! Tak piknie pomógł nom wyładować nasego świątka! To racej my mu powinni dziękować, a nie on nos przeprasać!

Dopiero po kwili zauwazyli my, ze autobus do Ochotnicy stoi tuz obok. Nas pon kierowca otworzył drzwi i doł znak, coby my wsiedli do środka. No to my wsiedli. Wkrótce autobus rusył. Tym rozem siedzieli my se wygodnie na miejscak dlo pasazerów. A podcas postoju w Myślenicak pon kierowca podzielił sie z nomi swojom kanapkom. Tak więc mozno pedzieć, ze do Krakowa pojechali my klasom turystycnom, a wrócili biznesowom.

I dojechali my wreście do Ochotnicy Górnej. Stamtąd juz na własnyk nogak wrócili my do nasej wsi. A tamok okazło sie, ze wielko radość w syćkik chałupak panuje! Bo Felek wrócił! Felek znad młaki! Ten fudament! Ta beskurcyja! Ta wereda! I sakramencko kutwa! Ale jakosi tak smutno było we wsi bez niego. Hau!

P.S. A dzisiok, moi ostomili, kolejny pikny dzień w budzie momy – Zbyseckowe urodziny. Zdrowie Zbysecka! 🙂