Resocjalizacja

Co robiliście, ostomili, w ostatni cwortek? Bo jo – przez cały prawie dzień piknie wylegiwołek sie na holi i wygrzewołek w promieniak słonka, ftóre grzało tak, jak by to był środek lata, a nie jego koniec. Owiecki nie sprawiały zodnyk kłopotów. Wilki tyz nie, bo były kasi daleko… No, po prostu piknie było! Ba kie dzień mioł sie ku końcowi, przyleciała ku mnie Maryna Krywaniec.

– Witojcie, krzesno! – zawołołek ku orlicy. – Co dobrego?
– Co dobrego? – westchnęła Maryna. – Zapytojcie racej co złego.
– O, Jezusicku! – zafrasowołek sie. – Cyzby stało sie wom cosi?
– Mnie nic – odpowiedziała Maryna. – Ba wyobroźcie se krzesny, ze kie leciałak ku wom w odwiedziny i przy okazji postanowiłak pokrązyć kapecke nad Gorcami, to nagle… usłysałak w dole jakiesi załosne kwilenie. Straśnie załosne! Co sie dzieje? – zapytałak samom siebie. Sfrunęłak w dół. I wiecie, co uwidziałak? W lesie, przy cornym ślaku z Klikuszowej na Hrube, do wielkiego smrekowego pnia przywiązano była maluśko psinka. Młodziutko! Nie więcej jak trzy miesiące musiała mieć!
– Na mój dusiu! – zawołołek. – I zodnego cłowieka przy tej psince nie było?
– Zodnego – pedziała Maryna. – W pierwsej kwili fciałak rozdziobać ten śnur, ftórym bidocek był przywiązany. Ale potem pomyślałak, ze moze wy swoimi zębami zrobicie to sybciej?
– Mozliwe, ze tak – pedziołek. – No to wartko musimy tamok pohybać. Moze ten piesek juz od paru dni jest tamok na uwięzi? Moze jest głodny? Na wselki wypadek od rozu wyryktujmy dlo niego cosi do jedzenia.

Zakrodłek sie do bacówki – tak coby ani baca, ani juhasi mnie nie uwidzieli – i wyniesłek stamtela pikny kawał kiełbasy jałowcowej. I zaroz – z tom kiełbasom w zębak – pohybołek ku Klikuszowej. A wroz ze mnom Maryna, ftóro leciała niziutko nad mojom głowom. Juz na Bukowinie Obidowskiej było słychać załosne kwilenie. Przyśpiesyli my i za niedługo dotarli do nolezionego przez orlice bidocka. Na mój dusiu! Zywinka była tak mało, ze zmieściłaby sie w kapelusu mojego bacy! Tako kudłato jasnobrązowo kulka z cornymi ockami i cornym nosem. Tak jak godała Maryna, sceniok był samiutki w lesie, przywiązany do pnia paskudnym śnurem.

– Buuuu! Buuuu! – kwilił sceniocek.
Nie tracąc casu, odłozyłek na bok wykradzionom bacy kiełbase i wartko przegryzłek ten pieroński śnur.
– Buuuuuu! – maluch, choć odzyskoł ślebode, kwilił dalej.
– Spokojnie, mały – przemówiłek najłagodniej jako umiołek. – Powiedz nom piknie, co sie stało? Fto cie tutok uwiązoł i cemu?
– Nie chcą mnie! Nie chcą! Buuuu!
– Fto cie nie fce?
– Buuuu! Buuu! Buuuuuuu…!!!

Pomyślołek, ze zanim dowiem sie od malca cegokolwiek, moze najpierw trza mu dać cosi zjeść. Pomysł okazoł sie dobry. Kie sceniok skostowoł przyniesionej przeze mnie kiełbasy, to pomału zacął sie uspokajać. Wreście uspokoił sie na telo, ze mógł opowiedzieć Marynie i mnie, jak to sie stało, ze trafił tutok, do zupełnie obcego dlań lasa. Oto co pedzioł:

– Mój pan kupił mnie mojej pani na urodziny. Takie było jej marzenie – dostać w prezencie urodzinowym małego pieska. Przez pierwszy tydzień – pani uwielbiała mnie i rozpieszczała. Myślałem, że jestem w raju! Ale w następnym tygodniu – pani rozpieszczała mnie coraz mniej. A w jeszcze następnym – zaczęła być mną znudzona. Kiedy zaś dla zabawy pogryzłem jej ulubione pantofle, to ona – zamiast się do zabawy przyłączyć, dostała szału. Nakrzyczała na mnie, a potem powiedziała panu, że jestem przebrzydłym kundlem i że dłużej nie wytrzyma ze mną ani sekundy. Wtedy pan powiedział do pani tak: „Skarbie, zastanówmy się, co możemy zrobić. Moglibyśmy oddać tego małego diabła do schroniska, ale nie chcę, żeby sąsiedzi plotkowali, że jesteśmy bez serca. Wiesz, jacy są ludzie! Moglibyśmy oddać psa jakimś znajomym, ale wtedy mogą śmiać się za naszymi plecami, że ze zwykłym szczeniakiem nie umieliśmy dać sobie rady. Ale wiesz co? Przecież wkrótce wyjeżdżamy na urlop do Austrii. Możemy więc zabrać tego kundla ze sobą i gdzieś po drodze zostawić w lesie. Na wszelki wypadek przywiążemy go do drzewa, żeby za nami nie poleciał. A po powrocie będziemy wszystkim mówić, że szczeniak nieszczęśliwie zaginął gdzieś w Austrii.” No i zrobili tak, jak mój pan wymyślił. Wzięli mnie do samochodu, przywieźli tutaj, przywiązali do drzewa i… odjechali zadowoleni! Piszczałem, błagałem, żeby nie zostawiali mnie. A oni nawet nie spojrzeli na mnie, tylko odjechaliiiii! Buuuuu…!

Maryna i jo wysłuchali opowieści w milceniu. W trakcie słuchania jaz kudły stanęły mi dęba na głowie, a Marynie pióra. Kie sceniok skońcył, my oboje nadal milceli, bo zwycajnie brakowało nom słów. Wreście pierwso odezwała sie orlica.
– Krzesny – rzekła ku mnie – naprowde ludzie som zdolni do robienia bezbronnym istotkom takik rzecy?
– Nieftórzy niestety tak – pedziołek. – Ale na scynście nie syćka.
– Cóz – rzekła Maryna. – Wozne, ze teroz ten bidocek jest juz wolny i ze cało ta historia dobrze sie skońcyła.
– O, nie! Jesce sie nie skońcyła! – odpowiedziołek. – Skońcy sie dopiero wte, kie tyk dwoje ludzi, co porzucili tutok tego malca, piknie sie zresocjalizuje.
– Zre… co? – spytała Maryna.
– Później wom wyjaśnie – pedziołek.

I zaroz zagodnąłek ku sceniokowi:
– Powiedz no, mały, wies moze, kany teroz moze być ta twojo poni i twój pon?
– Z tego, co mówili – rzekł piesecek – wiem tyle, że mieli się zatrzymać na tę noc w jakimś pensjonacie, a jutro rano ruszyć w dalszą drogę.
– Więc mom nadzieje, ze som kasi blisko – pedziołek.

I nazod obyrtłek sie ku Marynie.
– Posłuchojcie, krzesno. Przed nomi kolejne zbójnickie zadanie. Mom piknom prośbe, cobyście wzięli tego malucha w swoje śpony – ino ostroznie! – i zabrali go na mojom hole. Tamok popytojcie moik owcarkowyk kompanów, coby zaopiekowali sie nim piknie. Potem pohybojcie do mojej wsi, do kota mojej gaździny. Niek kot – najlepiej z wasom pomocom – hipnie do magazynu Felka znad młaki i wykranie stamtela kawał porządnego śnura. Musi być co najmniej tak gruby jak ten, na ftórym uwiązany był ten bidok. Kie juz ten śnur bedziecie mieli – przynieście go tutok.
– A co wy w tym casie bedziecie robili? – spytała Maryna.
– Jo spróbuje noleźć właścicieli tej bidnej zywinki. Jeśli przybędziecie tutok i mnie nie zastoniecie, to bedzie znacyło, ze sukom ik dalej. Ba piknie pytom, pockojcie, pokiela nie wróce.
– Pockomy – obiecała orlica. I zaroz – barzo, ale to barzo ostroznie – chyciła scenię w swe pazury, frunęła do wierchu i poleciała w kierunku mojej holi. Jo zaś pohybołek do Klikuszowej. Ciemno sie zrobiło, kie tamok dotorłek. Ale to lepiej – po ciemku mniej rzucołek sie w ocy, więc była więkso sansa, ze nifto nie zwróci na mnie uwagi. Pokrynciłek sie między chałupami. Ha! Miołek scynście! Przed jednym luksusowo wyglądającym pensjonatem uwidziołek pikne terenowe auto, wokół ftórego unosił sie zapach tej bidnej psinki. A więc to musioł być samochód tyk sietnioków! Scenioka sie pozbyli, ale zapachów po nim nie pozbędom sie tak wartko. Kozdy pies wom to potwierdzi. Bajako.

Skoro juz wiedziołek, kany krzywdziciele pieska sie zatrzymali, to cym prędzej wróciłek tamok, ka rozstołek sie z orlicom. Kapecke musiołek pockać, ale wkrótce Maryna wroz z kotem przybyli piknie. I tak jak ik pytołek, przynieśli ze sobom pikny śnur, wykradziony z Felkowego magazynu. Od rozu pokwoliłek im sie, ze juz wiem, kany som te sietnioki.

– I co dalej planujecie, krzesny? – spytała Maryna
– Jeśli ten mały sie nie mylił – pedziołek – te sietnioki rusom w dalsom droge, jak przyjdzie ranek. Na wselki wypadek od rozu pohybom nazod do Klikuszowej i bede cuwoł przy pensjonacie, ka sie zatrzymali. Wy zaś odpocnijcie tutok i cekojcie, jaz ik wom przyprowadze.
– A jak ik przyprowadzicie? – zaciekawił sie kot. – Popytocie coby pośli za womi?
– Jesce nie wiem – przyznołek. – Ba mom nadzieje, ze cosi wymyśle.

No i Maryna wroz z kotem siedli se wygodnie pod smrekiem. Jo zaś ponownie rusyłek do Klikuszowej, a tamok – do wiadomego pensjonatu. Przed pensjonatem rosło pare rozłozystyk krzewów tui. Schowołek sie za najwięksym z nik, tak coby nifto wyglądający z chałupy przez okno nie dojrzoł mnie przipadkiem. I tak przecekołek do samiućkiego rana. Cały cas zachowywołek cujność. Nawet kie zdarzało mi sie na kwilecke zdrzemnąć – to tyz cuwołek. Wy ludzie tak nie umiecie, ale dlo nos psów nie jest to specjalnie trudne.

Ledwo zacęło świtać, usłysołek, ze ftosi wychodzi z pensjonatu. Ostroznie wyjrzołek zza tujowego krzoka. Jakisi chłop z babom śli ku zaparkowanym przed pensjonatem autom. Wciągłek powietrze w nos. Na mój dusiu! Znów pocułek zapach tego bidnego scenioka! A więc to były te dwa ancykrysty! Chłop ciągnął za sobom wielkom walize na kółkak. Baba zaś zdawała sie być jesce niezupełnie rozbudzono. Przeciągała sie i wdychała głęboko poranne górskie powietrze, próbując wygonić z siebie reśtki snu.

– Ach! – zawołała zakwycono. – Jak to miło było obudzić się ze świadomością, że ten przebrzydły kundel już nam nie zawadza!
– O, tak, tak – pedzioł chłop, z wyraźnom ulgom w głosie. – Niech skurczybyk sczeźnie w tamtym lesie. Albo niech się z nim dzieje, co chce. Już nie nasz problem. Jedziemy do Austrii!
– Jedziemy! Jedziemy! – radowała sie baba.
– Juz jo wom dom Austrie, beskurcyje – warknąłek, ba tak cicho, coby mnie nie usłyseli. – Dom wom Austrie wroz ze Śwajcariom i Lichtenśtajnem.

Chłop z babom podeśli do swojej terenówki. Otworzyli bagaznik i schowali tamok walize. Potem baba usadowiła sie obok siedzenia dlo kierowcy. Chłop otworzył drzwi z drugiej strony i tyz wlozł do środka. Na to cekołek! Dołek piknego susa i zanim chłop zdązył zamknąć drzwi – jo nolozłek sie na jego kolanak.
– A to co? – Chłop był zupełnie zaskocony. – Co to za bydlę?
– Hau-hau-hau! – zawołołek.
Chłop próbowoł mnie wygonić.
– Precz stąd, ty bydlaku! Wynocha! – wołoł.
– Hau-hau!!! Hau-hauu-hau-hau! Wrrrrrrr! – odpowiedziołek na to, dysąc fudamentowi prosto w kufe i odsłaniając swe wielkie owcarkowe kły.
Co mu pedziołek? Ano… takie brzyćkie słowa, ze usy by wom spuchły. Jeśli nie wierzycie, to sami sprawdźcie w słowniku psio-ludzkim i piknie przekonocie sie, ze prowde godom.

Słysąc to moje ujadanie chłop jaze znieruchomioł ze strachu. struchloł i ze strachu. Nie był w stanie kiwnąć nawet palcem. Baba tak samo. I o to chodziło – nie bedom mi przeskadzali w ryktowaniu dalsej cynści mojego planu. Z prawej dłoni chłopa wyciągłek klucyki, wepchłek je do stacyjki i piknie przekrynciłek. Brrrum-brum-brum… – zacął godać silnik. Jako juz chyba kiesik godołek – umiem prowadzić auto, choć jeśli nimo ono automatycnej skrzyni, to ino na jedynce, bo zmienianie biegów podcas jazdy jest juz dlo mnie za trudne. Ale niekza ta. Wozne coby jechało. Poprowadziłek samochód ku cornemu ślakowi na Hrube i dalej jechołek drogom wiodącom tymze właśnie ślakiem.

Droga była wyboisto, ale wóz – jako juz godołek – był terenowy, więc piknie se w takik warunkak radził. Ino drzwi od strony kierowcy pozostawały niezamknięte i furt kłapały. Ba w sumie to dobrze, bo dzięki temu w samochodzie było więcej świezego powietrza.

Chłop pare rozy próbowoł chycić kierownice. Ale wte wystarcało, ze groźnie zawarcołek – i zaroz piknie cofoł swe łapska.

Wjechali my w las. W końcu dotarli my w poblize miejsca, ka ostatniego wiecora wroz z Marynom spotkołek tego bidnego piesecka. Chyciłek zębami ręcny hamulec i zatrzymołek auto.
– Uciekajmy! – zawołoł wte chłop do baby.
I w oka mgnieniu wydostoł sie spode mnie i wyskocył z auta. Baba tyz wyskocyła.
– Skarbie! – zawołoł chłop. – Uciekajmy w dwóch różnych kierunkach. Wtedy przynajmniej jedno z nas umknie tej krwiożerczej bestii i będzie mogło sprowadzić pomoc dla tego drugiego.

Zaroz chłop zacął uciekać w jednom strone, a baba w drugom. Hahaha! Nie z psami pasterskimi takie numery! Mało to rozy zaganiołek jo owce, ftóre próbowały rozbiec sie w róznyk kierunkak? Głośno ujadając i odpowiednio manewrując, piknie sprawiłek ze oba sietnioki pobiegły tamok, ka jo fciołek, cyli ku smrekowi, do ftórego wcora uwiązali swojom zywinke.

Maryna i kot piknie cekali tamok na mnie. Zagonionie pod smreka sietnioki oparły sie o niego plecami i całe trzynsły sie ze strachu.
– Wartko! – zawołołek do orlicy i kota. – Skrępujcie ik śnurem. Przywiązcie ik porządnie do pnia.
Maryna i kot wzięli sie do roboty. Wspólnymi siłami, jedno sprawnym dziobem, drugie łapami, związali ancykrystów tak piknie, jak jo nigdy w zyciu byk nie umioł. Baba z chłopem rozpacliwie próbowali wyrwać sie z więzów, ale Felkowy śnur trzymoł ik mocno.
– Dobra, krzesny – zwrócili sie do mnie Maryna i kot. – Sietnioki unieskodliwione. Ba co dalej?
– Cóz – pedziołek. – Teroz oni musom sie zresocjalizować.
– A mozecie godać jaśniej?
– No… najpierw musom zauwazyć, ze som w tym samym miejscu, we ftórym porzucili na pastwe losu swojom bidnom psinke. Kie to zauwazom, wte zrozumiom, co ik zywinka musiała tutok przezywać. I wte zawołajom: „Ach! Załujemy! Straśnie załujemy, ze nasemu ostomiłemu pieskowi zrobili my wielkom krziwde! Juz nigdy więcej nie będziemy postępować tak brzyćko. Nigdy!” Kie tak zawołajom – to bedzie właśnie znacyło, ze sie zresocjalizowali i wte bedzie mozno oswobodzić ik z więzów.

To wyjaśnienie wystarcyło moim kompanom. Pozostało nom cierpliwie cekać na postępy procesu resocjalizacji. Minęło kapecke casu, jak baba odezwała sie do chłopa:
– Kochanie.
– Słucham cię, skarbie – odpowiedzioł chłop.
– Wydaje mi się, że rozpoznaję to miejsce. Chyba właśnie tutaj zostawiliśmy wczoraj naszego psa.
– Rany! Masz rację, skarbie! To było dokładnie tutaj!
– Oho! – uciesyłek sie. – Miejsce juz rozpoznali. Piknie! Jak na rozie syćko idzie zgodnie z moim planem.
– Mało tego! – godoł dalej chłop. – My jesteśmy przywiązani do tego samego drzewa! Gdzie ten pies się w ogóle podział? Wilki go zjadły czy jak?
– Kochanie – znów odezwała sie baba. – Czy to znaczy, że uwięzienie nas właśnie w tym miejscu ma jakiś związek z tym przebrzydłym kundlem? Och! Jeśli tak – to jaka ja byłam głupia, że chciałam psa na urodziny! Jaka głupia! Gdyby nie on – jechalibyśmy sobie teraz do Austrii. Nienawidzę tego przeklętego potwora! Do tej pory tylko go nie lubiłam, a teraz po prostu nienawidzę!!!
– Ja też nienawidzę! – zawołoł chłop. Chyba zacął popadać w histerie. – Jego i wszystkich psów na świecie! Gdybym w tej chwili miał możliwość pozarzynać wszystkie psy – zrobiłbym to z prawdziwą rozkoszą! Ratunkuuu!
– Krzesny – zagodnęła do mnie Maryna – jesteście pewni, ze oni sie zresocjalizujom?

Krucafuks! Teroz juz nie byłek. Myślołek, ze inacej bedom sie zachowywali. Ba dowiedziołek sie jednej rzecy – resocjalizacja to wcale nie jest tako prosto sprawa, jako mi sie potela widziało.

– Sprawy idom chyba w złym kierunku- stwierdził kot – Jak jesce tak pobedom związani, to pewnie znienawidzom nie ino syćkie psy, ale w ogóle wselkom zywine. Od maluśkiego robacka do wieloryba. Mocie, krzesny, jakisi pomysł, co teroz z nimi zrobić?
– Na razie nimom, ale dojcie mi pomyśleć – popytołek.

I zacąłek myśleć. Ba zodne sensowne rozwiązanie nie przychodziło mi do łba. Tymcasem – po ataku histerii – chłop z babom zacęli sie kapecke uspokajać.

– Skarbie – odezwoł sie chłop. – Jedną ręką mogę trochę ruszać. Spróbuję wyciągnąć z kieszeni iPhone’a i wezwać pomoc.

No i faktycnie, udało mu sie wyciągnąć ajfona z kieseni. Ba jak tylko zacnie przez niego godać – pomyślołek – zaroz ku niemu hipne i zabiere mu to ustrojstwo. Nie było jednak mowy, coby doł on rade zblizyć ajfona do swojego łba. Manipulowoł z nim ino cosi, jaz w końcu urządzenie wypadło mu z ręki.

– O, nie! – jękła baba. – To była nasza ostatnia nadzieja na ratunek.
– Nie martw się, skarbie – odpowiedzioł chłop. – Zdążyłem wysłać sms-a do właściciela naszego pensjonatu. Na pewno przyśle pomoc.

Krucafuks! Zabocyłek, ze te sakramenckie ustrojstwa mozno wykorzystywać nie ino do godania, ale tyz do przesyłania wiadomości tekstowyk! Kiebyk sie wceśniej zorientowoł, ze ten chłop ryktuje sms-a – piknie byk mu to uniemozliwił. Ale cóz… mądry owcarek po skodzie. Haj.

– Krzesny, wymyślcie cosi wreście – ponagloł mnie kot. – Skoro on wysłoł sms-a, to w Klikuszowej juz wiedzom, ze te sietnioki som tutok.
– Wiem – odpowiedziołek. – Cierpliwości. Cały cas myśle.

Skoda ino, ze myślołek bez skutku. Ba wreście… zacął mi świtać w głowie nowy plan: zabieremy tyk sietnioków stela, ukryjemy tamok, ka zoden cłek ik nie nojdzie i bedziemy trzymali w ukryciu tak długo, jaz wynojdziemy dlo nik skutecny program resocjalizacyjny. Juz fciołek pedzieć orlicy i kotu, co wymyśliłek, kie nagle usłyseli my warkot silnika.

– Krzesny! – zawołoł kot. – Obawiom sie, ze właśnie jadom po nik.
– Moze nie? – łudziłek sie. – Moze to ino jakisi miejscowy robi se przejazdzke po lesie?

Ba na wselki wypadek wybiegłek na droge, coby obacyć, fto jedzie. O, krucafuks! Uwidziołek dwa auta naroz – policyjnom Kie Sorento i karetke pogotowia. Wyglądało niestety no to, ze kot mioł racje. Bo z jakiegoz inksego powodu mogła sie tutok noleźć policja i pogotowie?
– Schowojmy sie za jałowcami! – zawołołek do Maryny i kota. – Wartko!

Po kwili cało naso trójka była piknie ukryto. Na scynście nasi więźniowie nie zauwazyli, ka my sie schowali, bo ik uwage przykuł warkot zblizającyk sie aut.

Radiowóz i karetka dojechały do terenówki, ftórom przywiozłek tutok te pare sietnioków. I wte stanęły. Za kwile z radiowozu wysiodł pon policjant.

– Tu jesteśmy! Tutaj! Na pomoc! – zacęli wołać chłop z babom.
Pon policjant dojrzoł ik między drzewami. Wartko pohyboł w ik strone. Tymcasem z karetki wyskocyło trzek chłopów. Jak sie wkrótce miało okazać – był to pon doktór i dwók ponów sanitariusy. Sanitariuse mieli ze sobom cosi, co wyglądało jak jakosi wielko płachta. Wnet śnur krępujący dwójke sietnioków zostoł rozcięty. Oboje byli wolni.
– Krucafuks – jęknąłek cicho. – Cały mój plan resocjalizacyjny poseł precki.
– Ufff! – radowali sie tymcasem chłop i baba. – Dziękujemy za ocalenie! Nie uwierzycie panowie, cośmy tu przeżyli.

Chyba mieli wielkom ochote dokładnie opowiedzieć, co im sie tutok przydarzyło. Ale pon policjant obyrtnął sie ku ponu doktorowi i wskazując na chłopa pedzioł:
– No to teraz może się pan nim zająć.
– Ależ nie, nie trzeba – wzbranioł sie chłop. – Przyznaję, że nieźle najadłem sie strachu, ale tak poza tym nic mi nie jest. Nie potrzebuję lekarza. Naprawdę.

Ba wte… nagle zrozumiołek, co mieli ze sobom ci dwaj sanitariuse. Na mój dusiu! To nie była zodno płachta! To był kaftan bezpieceństwa! Nie minęła kwila, jak chłop piknie zostoł w ten kaftan ubrany.

– Chwileczkę! Co to wszystko ma znaczyć? – zawołoł zupełnie zaskocony takim obrotem sprawy.
Policjant połozył ręke na ramieniu chlopa.
– To pan wysłał do właściciela pensjonatu sms-a z prośbą o pomoc? – spytoł.
– Zgadza się, ja – potwierdził chłop.
– Tenże właściciel od razu zawiadomił policję – godoł dalej stróz prawa. – Przekazał też nam treść sms-a, z którego wynikało, że zostaliście porwani przez psa, a następnie przywiązani do drzewa przez kota i wielkiego ptaka. Czy tak właśnie pan napisał?
– Dokładnie tak – przyznoł chłop.
– No widzi pan! – triumfowoł policjant. – To chyba jasne, że jeśli ktoś wypisuje takie bzdury, to znaczy, że potrzebuje pomocy psychiatry. Sprowadziłem więc najlepszego psychiatrę, jakiego mamy w naszych stronach.
– Ale, panie władzo – wtrąciła baba – mój mąż mówi prawdę. Naprawdę zostaliśmy porwani przez psa, kota i wielkiego ptaka.
Pon doktór, słysąc te słowa, pedzioł ku sanitariusom:
– Tę panią też zabieramy.
– O nie! Nieee! – prociwiła sie baba, ale jeden pon sanitarius, nie zwazając na jej protesty, chycił jom mocno za ramiona, jego kolega zaś pohyboł do karetki po drugi kaftan. Baba rzucała sie, kopała i gryzła. Ale ponowie sanitariuse chyba nie pierwsy roz mieli do cynienia z agresywnym pacjentem. Bez trudu ubrali jom w taki sam kaftanicek, jaki mioł juz na sobie jej chłop.
– Proszę nam uwierzyć! – zacęła błagać. – Wcale nie zwariowaliśmy! Naprawdę trzy zwierzaki napadły na nas. Muszą być gdzieś blisko, bo były tu jeszcze przed chwilą. Może ukryły się za tamtymi jałowcami?
Pon policjant pokryncił ino głowom i machnął rękom. A pon doktór pogłaskoł babe po głowie i przemówił troskliwie:
– Tak, tak, wiem. Brzydki pies, brzydki kocur i brzydkie ptaszysko. Ale proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze. Pojedziemy teraz do takiego bardzo ładnego szpitaliku. Tam traficie do bardzo ładnego pokoiku bez klamek, gdzie żaden pies, kot ani ptak was nie dopadnie.
– Do licha ciężkiego! – zezłościł sie chłop. – Przecież sami widzieliście, że jesteśmy przywiązani do drzewa! Nie sądzicie chyba, żeśmy sami się tak związali i zmyślili tę całą historię o porwaniu nas przez zwierzęta?
– Ależ nikt nie twierdzi, żeście się sami związali – odporł pon policjant. – Wszystko jednak wskazuje na to, gdy przywiązywano was do tego drzewa ,to wy przeżyliście taki szok, że ubzduraliście sobie, iż skrzywdził was nie człowiek, tylko jakieś zwierzaki.
– A wolno nam chociaż wiedzieć, kiedy zostaniemy wypuszczeni z tego szpitala? – spytała baba.
– Nieprędko – pedzioł pon doktór. – Wyglądacie mi na bardzo ciekawy przypadek, muszę więc was poddać gruntownym długotrwałym badaniom. Czuję że przydacie mi się jako temat do paru referatów na konferencje i paru artykułów naukowych w czasopismach o najwyższym wskaźniku impact factor. Nie mogę was za szybko wypuścić. Dla dobra nauki – nie mogę!

No i chłop z babom zostali zabrani do karetki, ftóro zaroz odjechała. Pon policjant natomiast zostoł, bo pedzioł, ze musi pockać na ekipe śledcom, ftóro zbado miesce zdarzenia. Maryna, kot i jo uznali, ze lepiej dłuzej tutok nie ostawać. Oddalili my sie niezauwazeni przez pona policjanta. Maryna wróciła w Tatry, kot wrócił do wsi, a jo – wróciłek na hole. Idąc zaś, tak se śpekulowołek, ze dlo tego chłopa i tej baby chyba lepiej by było, kieby postąpili zgodnie z moim planem i pozwolili sie zresocjalizować. Chociaz… z drugiej strony… kieby cało ta historia potocyła sie inacej, to wte nie mieliby co licyć na hyr w casopismak o najwyzsym impakt faktorze. Więc fto wie, ostomili, fto wie?

***********************************************

– O, jaki pikny! – usłysołek nagle okrzyk, kie juz zblizołek sie do nasej bacówki.
To wołoł Stasek Kowaniecki, jeden z juhasów mojego bacy. Krzyknął tak, bo właśnie odkrył nasego scenioka, ftóry teroz nojdowoł sie pod opiekom moik owcarkowyk kompanów.
– O, jaki pikny! – zawołoł zaroz drugi juhas, Wojtek Murzyn, ftóry kwile po Stasku dojrzoł nowom zywinke na nasej holi.
– Cym sie tak zakwycocie? – zaciekawił sie trzeci juhas, Józek Smrek. – Niby fto jest taki… Ooo! Jaki pikny!
Zaroz do juhasów dołącył mój baca. Poźreł na scenioka i zawołoł:
– O, Jezusicku! Jako pikno maluśka zywinka!

No i zostało postanowione – sceniok zostoje na holi. Chociaz niedługo, bo przecie juz za pare dni przychodzi Święty Michał. A kie przyjdzie, to my syćka wroz z owieckami schodzimy do wsi. Ba wte piesecka zabiere do siebie Stasek Kowaniecki. Kie zaś w przysłym roku, na Świętego Wojciecha, wrócimy nazod na hole – to sie obacy. Piesek abo ostonie we wsi, wroz ze Staskowom rodzinom, abo przybędzie na hole rozem ze Staskiem. Jeśli przybędzie, to Harnaś, Dunaj, Modyń i jo piknie naucymy go pilnować owiecek, odganiać wilki od stada i wykradać bacy oscypki, kiełbaski i Smadnego Mnicha. Obacycie, ostomili – choć to nie owcarek, w przysłości bedzie z niego barzo pikny pies pasterski. Hau!

P.S.1. A w najblizscy cwortek – bedziemy mogli piknie świętować. Bo urodziny Poni Dorotecki bedom. Zdrowie Poni Dorotecki! 😀

P.S.2. W kolejny cwortek, 1 października, kolejne urodziny bedziemy świętowali – Wawelokowe. Zdrowie Waweloka! 😀

P.S.3. Dzień później, 2 października, świętujemy znowu – tym rozem z okazji rocnicy ślubu Alecki i Jerzorecka. No to zdrowie Poństwa Aleckowyk! 😀