Jak mojo gaździna pomogła ponu Tuskowi

Zatonie, zatonie piórecko na wodzie,
Ale nie zaginie nuta o ślebodzie.

Te ulubionom pieśń jegomościa Tischnera przybocyłek w poprzednim wpisie. Ba w łońskom niedziele… na mój dusicku!… ta nuta zagrała tak głośno, ze nie ino nie zaginęła, ale jesce sprawiła, ze to pikne ba delikatne piórecko polskiej demokracji nagle przestało tonąć i piknie wypłynęło na wierch! Tak więc teroz zycmy se ino, coby wartko nastały nom nudne casy z nudnym rządem. Bo jak to kiesik zauważył pon Konjo – dobry rząd to taki rząd, ftóry jest nudny.

Ale jak w ogóle do tego dosło, ze śleboda tak piknie zawierchowała? Ano… potela nic nie godołek, coby nie zapesyć. Ale teroz moge wom juz syćko piknie opowiedzieć.

No więc, moi ostomili, jakisi cas temu zajechało pod nasom chałupe auto, ftórego nigdy jesce u nos nie widziołek. A z tego auta wysiodł… o, Jezusicku! Pon Tusk! Pon Donald Tusk we własnej osobie! Co go sprowadzało ku nom? Nie musiołek długo cekać, coby się dowiedzieć.

Niespodziewany gość podeseł do drzwi chałupy i zapukoł. Otworzyła mu mojo gaździna.

– O, Jezusicku! Pon Tusk! Pon Donald Tusk we własnej osobie! Co wos sprowadzo ku nom, panocku? – spytała gaździna, nawet nie zdając se sprawy, ze właśnie mnie splagiatowała.
– Dzień dobry – przywitoł sie pon Tusk. – Nie dziwię się, że jest pani zaskoczona. Ale pewni moi współpracownicy podpowiedzieli mi, że właśnie w tym domu mieszka bardzo sprytna gaździna. Tak sprytna, że może szalę zwycięstwa w wyborach przechylić na korzyść demokratycznej opozycji. Czy to pani właśnie jest tą gaździną?
– Cy jo wiem? – odpowiedziała gaździna pytaniem na pytanie. – Spryciorek to jest w tej wsi wiele. I jesce jeden sprytny biznesmen, chociaz beskurcyja straśno. Ale…

Gaździna zamyśliła sie. A po kwilecce rzekła:
– Wiecie co, panocku? Jo chyba wiem, jak wom pomóc. Musicie ino wrócić do tej Warsiawy, siednąć tamok pod Urzędem Rady Ministrów i zacąć straśnie głośno płakać. A kie spytajom wos, cemu tak płacecie, to powiedzcie, ze przyjechaliście ku mnie po rade, jak wygrać wybory, ale jo nie fciałak wom pomóc, bo jestem za PiS-em.

Pon Tusk podrapoł sie po głowie.

– I to miałoby sprawić, że wygramy? – śpekulowoł. – Poza tym jest jeden problem. Obawiam się, że nie umiem zapłakać ot tak, na zawołanie.
– Jest na to rada – pedziała gaździna.

Pohybała do kuchni, ukroiła tamok plasterek oscypka wyryktowanego przez mojego bace i wręcyła ponu Tuskowi.

– Panocku – pedziała – kie nojdziecie sie pod tym URM-em, zjedzcie tego oscypka. I telo. Od rozu rozpłacecie sie piknie.
– Od zjedzenia oscypka miałbym się rozpłakać? – pon Tusk był zdziwiony coroz bardziej. – Czy mógłbym prosić o jakieś dodatkowe wyjaśnienia?
– Skoda na to casu, panocku. Rusojcie w droge i zróbcie ino to, o co wos pytom. A jo juz zajme sie całom reśtom – rzekła gaździna zdecydowanym tonem. A ponu Tuskowi cosi mówiło, ze ta staro górolka wie, co godo i ze worce jej zaufać.

No i wrócił sie do Warsiawy. Pohyboł pod Urząd Rady Ministrów i zjodł tego oscypka przywiezionego z mojej wsi. Heeeej! Alez to było smakowite! Jak kozdy serecek wyryktowany przez mojego bace. Pedzieć „niebo w gymbie” – to nic nie pedzieć. No ale – jako juz wiecie – to był ino jeden plasterek. I ponu Tuskowi tak sakramencko przikro sie zrobiło, ze nimo juz ani kapecki więcej tak cudnego przismaku… ze sie zwycajnie rozpłakoł. Płakoł jak bóbr! Bajuści.

Zaroz z tego Urzędu wyseł taki jeden barzo wozny pon. Znocie go na pewno, bo wiele rozy pojawioł sie on w róznyk telewizjak. No i ten pon tak rzekł:
– Panie Tusk. Nie często ze sobą rozmawiamy, ale zobaczyłem pana przez okno i… po prostu nie mogę się powstrzymać, żeby o to nie zapytać: dlaczego pan tak beczy?

Pon Tusk juz mioł pedzieć prowde… ba w ostatniej kwili przybocył se, co mu gaździna godała.

– Jak tu nie płakać! – załkoł. – Pojechałem do pewnej wsi pod Turbaczem, do takiej jednej gaździny, która wie, co trzeba zrobić, żeby wygrać wybory. Ale ona nie chciała mi pomóc, bo powiedziała, że jest za PiS-em. Chlip, chlip…
– Ach, tak! – wozny pon zachichotoł po cichutku i zatorł ręce. – Wie pan co? Nam ta gaździna nie jest do niczego potrzebna, bo my i tak te wybory wygramy. Ale tak z czystej ciekawości spytam – jaki jest adres tej gaździny?

Pon Tusk nie do końca był pewien, cy dobrze robi cy źle, ale podoł chłopu ten adres.

Krucafuks! Juz następnego dnia rano ten cłek nolozł sie w nasym obejściu. Przyznoje, ze zdziwiłek sie straśnie, kie go uwidziołek. Za to mojo gaździna – sprawiała wrazenie, ze nie zdziwiła sie ani kapecke.

– Witam, dobra kobito – pedzioł wozny pon. – Słyszałem, że był tu u was ten ryży Niemiec Tusk, ale odprawiliście go z kwitkiem, bo popieracie nas, a nie jego.
– To prowda – skłamała gaździna. – Niek zyje pon prezes! Niek zyje jego kot! I precki z tymi syćkimi zdradzieckimi mordami, co zamiast słuchać nasego prezesa, wolom słuchać Brukseli!
– Podobacie mi się – stwierdził wozny pon. – Przy następnej wypłacie trzynastej i czternastej emerytury osobiście dopilnuję, żeby wam te emerytury policzono podwójnie.
– O, jak piknie! – zawołała gaździna. – Bo jo syćkie swoje emerytury odddoje ojcu dyrektorowi. A jak bedom one wyzse – to i ojciec dyrektor bedzie mioł więcej dutków na te swoje syśkie wspaniałe dzieła.
– Naprawdę coraz bardziej mi się podobacie – pokwoilł gaździne wozny pon. – No ale przejdźmy do rzeczy. Czy to prawda, że wiecie, co trzeba zrobić, żeby wygrać wybory?
– Ano wiem – odparła gaździna. – To barzo proste. Musicie jak najwięcej gwarzyć o złym Tusku. Musicie furt godać, ze ten Tusk słuzy Berlinowi, ze jak dojdzie do władzy, to zabiere Polakom syćkie dutki, a na emeryture będzie pozwaloł przejść dopiero na pięć minut przed śmierzciom.
– Ale my to wszystko przecież robimy – zauwazył wozny pon. – Tak właśnie gadamy.
– Za mało! – odpowiedziała gaździna. – W wasyk wypowiedziak słowo Tusk pado ino dwanoście rozy na godzine. No, moze dwajścia. A to powinno być co najmniej dwieście rozy na godzine!
– Dwieście razy na godzinę musi u nas padać słowo „Tusk”?
– Co najmniej – odrzekła gaździna. – Im więcej, tym lepiej.
– No dobrze – pedzioł wozny pon. – Skoro dzięki temu mamy wygrać – postaramy się.

I wrócił ten cłek do Warsiawy. Co z tej jego wizyty wynikło? Ano to, ze kie przez stolice seł wielki Mars Miliona Serc, to w tym samym dniu w katowickim Spodku była konwencja partii rządzącej. I kielo rozy padło tamok słowo „Tusk” – tego nifto nie zlicy. Ba Tusk Tuska Tuskiem tamok poganioł. Tusk to, Tusk tamto, Tusk siamto, Tusk owamto… Po tej konwencji, jaz do dnia wyborów było tak samo – partyjni koledzy woznego pona furt godali ino o złym Tusku. A skutek był tego taki, ze ludzie mieli coroz bardziej dosyć takiego godania. Tak barzo dosyć, ze coroz mniej im sie fciało na te partie głosować. I kie wreście przyseł dzień wyborów – okazało sie, ze tym tuskowaniem zrazili juz do siebie zbyt wielu Polaków, coby móc wygrać. No i przegrali. I ślus. Za to pon Tusk – kie idzie o licbe zdobytyk głosów – pobił syćkie rekordy.


Krucafuks! Wozny pon… nie mógł sie darować, coby znów nie przyjechać do mojej gaździny i jej nie wygarnąć:
– Aleś nam doradziła, kobito! To gadanie w kółko na okrągło o Tusku miało nam pomóc – i co? Nie pomogło, tylko zaszkodziło!
– A, to jo wos straśnie przepytuje, panocku – pedziała gaździna udając wielkie zakłopotanie. – Jo juz staro jestem i nienajlepiej słyse. Jo zrozumiałak, ze mom pomóc wom te wybory przegrać, a nie wygrać.
– Co takiego? Przegrać? A niby dlaczego mielibyśmy chcieć je przegrać?
– No, pomyślałak, ze po ośmiu rokak to wy już mocie dosyć rządzenia i fcecie se odpocąć.
– Postradałaś zmysły, kobito? Naprawdę myślałaś, że nie chcemy kolejnego zwycięstwa?

Mówiąc to, chłop zrobił tak sakramencko głupiom mine, ze… kie jom uwidziołek, to zwycajnie zacąłek turlać sie po podwórku ze śmiechu. Hahahaha! Turlołek sie od chałupy do mojej budy i nazod od budy do chałupy.

– Eee… – wybąkoł wozny pon – nie znam się zbytnio na psach. Ale czy dobrze mi się wydaje, że ten wasz owczarek właśnie śmieje się ze mnie?

Tutok… gaździna nie wytrzymała i tyz parskła śmiechem. A wozny pon… chyba dopiero w tej kwilecce zrozumioł, ze on, wroz z całom swojom partiom, zostoł przez niom wyonacony.

No i bidok sie załamoł. Siednął na pieńku do rąbania drewna i skrył głowe w rękak.

– Wszystko straconeee! – zawył. – Miała być trzecia kadencja, miał być Budapeszt w Warszawie, kolejne posadki w radach nadzorczych dla żony, dla szwagra, dla wuja… A tu co? Osiągnąłem tyle, że teraz nie tylko ludzie, ale nawet psy się ze mnie śmieją!

Na mój dusiu! Fudament to straśny. Ani mojo gaździna, ani mój baca nigdy w zyciu by na niego nie zagłosowali. Jo – kieby psy miały prawa wyborce – tyz nie. Ale kie siedzioł teroz taki bidny, to gaździnie i mnie jakosi tak luto sie zrobiło.

Gaździna poklepała chłopa po plecak i przemówiła:
– Nie frasujcie sie, panocku, nie frasujcie. Nie samom politykom cłek zyje. Pockojcie, za kwilecke cosi wom przyniese.

Hipła do chałupy. I zaroz wysła z ksiązkom „Vademecum filatelisty” pona Goszczyńskiego.

– Mocie, panocku, to dlo wos – pedziała gaździna. – Gości u mnie casem taki jeden zapalony filatelista. I roz ostowił tutok te książke, bo pedzioł, ze on zno juz jom na pamięć, ba moze przydo sie komusi inksemu. No i tak se myśle, ze wom sie przydo.

Wozny pon poźreł na ksiązke i tak sie skrzywił, jakby na okładce uwidzioł osiem gwiozdek, a nie zwykły pocciwy filatelistycny tytuł.

– Że niby co? – spytoł. – Mam rzucić politykę i zostać zbieraczem jakichś tam zakichanych znaczków?
– Panocku – gaździna przybrała takom mine, ze jasne było, ze godo jak najbardziej serio. – Moge wom dać moje góralskie słowo honoru – nigdy nie uwidziałak polityka, ftóry byłby choć w połowie tak scynśliwym cłekiem jak ten filatelista.
– A, chyba że tak – pedzioł wozny pon.

No i przyjął ten skromny podarek, podziękowoł i wyjechoł. Co z nim dalej bedzie? Nie wiadomo. Ale jeśli stonie sie tak, ze juz go nifto w telewizji nie uwidzi i ze w ogóle zniknie z zycia publicnego, to wy, ostomili bedziecie wiedzieli cemu – bo całkowicie pochłonęło go jego nowe, podsunięte mu przez gaździne hobby. I ze jest z tym hobby scynśliwsy niz był jako polityk. Hau!