Felek wraco z Kanady

Jako godołek wom w poprzednim wpisie – Felek wyrusył do Kanady, coby tamok zakupić od pona Dana Aykroyda piknom posiadłość nad Loughborough Lake (a wroz z niom – jak sądził – niezwykłego hamerykańskiego orła 😀 ). Heeej! Cało mojo wieś niecierpliwie cekała na jego powrót. No i wreście sie docekała. Kie ino Felkowe auto wjechała do wsi, ludzie ocywiście od rozu je rozpoznali. Ba zaroz za nim jechało jesce jedno, nie wiadomo cyje, syćka widzieli je po roz pierwsy. Co jesce ciekawse… kie te dwa pojazdy nolazły sie pod Felkowym domem, to nie zatrzymały sie, ani nawet nie zwolniły, ino pojechały dalej. Kany? Krucafuks! Wnet sie wyjaśniło – ku mojej chałupie! Felkowy samochodzicek zatrzymoł sie tuz przy nasym obejściu. Samochód podązający za nim zrobił dokładnie to samo. Po kwili Felek wysiodł ze swojego auta. Z tego drugiego zaś wylozł pon, na ftórego widok nie mogłek sie powstrzymać, coby nie zawołać „Hauhauhauu!” Felek, przyzwycajony do mojego scekania, nie przejął sie mnom zbytnio. Ten drugi pon zaś zdawoł sie być tak zapatrzony w Felka, ze chyba nie zwróciłby na mnie uwagi, nawet kiebyk zascekoł o sto decybeli głośniej.

Obaj zaroz wesli do nasej chałupy. Bacy akurat nie było w domu. Była natomiast mojo gaździna i staro Jaśkowo, co to jest najbidniejso w nasej wsi. Jaśkowo wpadła ku nom niedługo przed Felkiem, kie w drodze powrotnej ze sklepu postanowiła se kapecke z kimsi poplotkować.

– Witojcie – pedzioł Felek.
– Witojcie – pedziała mojo gaździna.
– Witojcie – pedziała Jaśkowo.
Good afternoon! Nice to meet you! – pedzioł Felkowy kompan.
– Feluś, a kogo ześ ty tutok przyprowadził? – zaciekawiła sie gaździna… i zacęła nagle cosi kojarzyć. – Zaroz! Kwilecke! O, Matko Bosko! O, Jezusicku! Cy to nie jest przypadkiem ten aktor, ze ftórym miołeś sie spotkać w Kanadzie? Ten, co zagroł w Blues Brothers?
Yes! Yes! Blues Brothers! – wykrzyknął niepilok, ftóry najwyraźniej z całej wypowiedzi gaździny zrozumioł ino tytuł filmu. – Have you seen this movie?
– Felek, co on godo? – spytała gaździna.
– Pockojcie, krzesno, pockojcie, za duzo pytań naroz – popytoł Felek. – No więc po pierwse – tak, to jest pon Dan Aykroyd, ten z filmu Blues Brothers. Po drugie – jo go wcale tutok nie przyprowadziłek. Sam sie wepchoł.
– Nie godoj tak, Feluś – prociwiła sie gaździna. – Jest teroz moim gościem, więc wcale sie nie wepchoł, ino weseł. Gość w dom – Bóg w dom. I ślus.
– Inacej byście gwarzyli, kieby przycepił sie do wos jako do mnie! – jęknął Felek.
– Jakze to? – odezwała sie Jaśkowo. – On sie do wos przycepił? Ba dlocego?
– To długo historia – pedzioł Felek.
– Nie skodzi, mom cas, opowiadoj – popytała gaździna.
– Jo tyz mom cas – zapewniła Jaśkowo.
– Zaroz opowiem – rzekł Felek. – Ba chyba nie muse wom wyjaśniać, po co jo w ogóle do tej Kanady poleciołek?
– Pewnie, ze nie! – potwierdziła gaździna. – Przecie przed całom wsiom sie kwoliłeś, ze jedzies do tego pona, coby kupić od niego niezwykłego orła wroz z posiadłościom nad jakimsi jeziorem, zdoje sie, ze duzo więksym od nasego Pucułowskiego Stawu.
– I syćkim we wsi pokazywołeś to swoje selfie z ponem Johnem Chiefem i orłem – dodała Jaśkowo.
– No właśnie… – westchnął Felek. – To selfie…
– No, godojze! – niecierpliwiła sie gaździna. – Co było w tej Kanadzie?
– Juz godom – pedzioł Felek. – Ale to naprowde długo historia, więc moze siednijmy syćka.

No i syćka, pon Aykroyd tyz, siedli za stołem, na ftórym gaździna piknie postawiła flaske Łąckiej Śliwowicy. Felek zacął swom opowieść:

– A więc było to tak. Zanim poleciołek spotkać sie z obecnym tutok ponem Aykroydem, barzo starannie wyryktowołek sie do tego spotkania. Ocywiście pamiętołek przestroge pona Johna Chiefa, ze przy tym aktorze nie wolno zbocować o jego orle. Ani w ogóle o zodnym inksym ptoku tego gatunku. Zastanawiołek sie ino, jak to zrobić, coby kupić tego orła, a zarozem w trakcie kupna nie napomknąć o nim ani słowem? Na scynście – choć wiecie, ze u mnie sie nie przelewo – udało mi sie zebrać dutki na sakramencko dobrego prawnika, ftóry umowe kupna napisoł w taki sposób, ze słowo „orzeł” nie padło w niej ani rozu, ba z jej treści jednoznacnie wynikało, ze jo wroz z tom posiadłościom nad Loughborough Lake kupuje tyz tego drapieznika. Kie umowa była gotowo – pozostało mi spotkać sie z ponem Aykroydem i namówić go do podpisania jej w takiej formie, jakom wyryktowoł mój prawnik. No i poleciołek do Kanady. A potem wynajętym autem pojechołek nad to pikne jezioro Loughborough. Okazało sie, ze pon Aykroyd jest tamok obecny. Piknie udało mi sie z nim spotkać. Choć kie pedziołek mu, ze fce kupić jego tutejsom posiadłość – on rzekł, ze jego ziemia nad tym jeziorem nie jest na sprzedaz i nigdy nie bedzie. Na mój dusiu! – pomyślołek se – cyzby zabocył, ze fce jom sprzedać? Ba zaroz se uświadomiłek, ze taki hyrny aktor jako on na pewno mo na głowie wiele woznyk spraw, więc to i owo mogło umknąć z jego pamięci. Tak więc spokojnie wyciągłek ze swej tecki gotowom umowe i pedziołek, ze tak cy siak, jo barzo chętnie kupie jego włości nad Loughborough Lake. Pon Aykroyd powtórzył, ze one nie som na sprzedaz. No to jo zaproponowołek dwa rozy wyzsom cene. On znów odmówił, ale… zauwazyłek, ze tym rozem juz mniej zdecydowanie. Więc jo znów podwoiłek oferte. I wte – pon Aykroyd piknie sie zgodził. Na mój dusicku! Syćko wskazywało na to, ze zaroz bede właścicielem tej ziemi! I zarozem posiadacem najbardziej niezwykłego orła na świecie! Wpisołek ino w treść umowy uzgodnionom cene. Pon Aykroyd wziął do ręki pikne wiecne pióro. I juz, juz mioł złozyć podpis… kie nagle zadzwonił mi telefon. Nawet nie wiem, fto to dzwonił. Nie była to ocywiście odpowiednio kwila na rozmowe, więc wyciągłek telefon z kieseni ino po to, coby sie od rozu rozłącyć. I wte… w pośpiechu wcisłek cosi nie tak jak trza, przez co na ekraniku otworzyło sie to moje selfie z ponem Johnem Chiefem i towarzysącym mu orłem.
„Ooo!” – zawołoł pon Aykroyd, kie uwidzioł zdjęcie. – „Fajno fotka. A fto to jest ten chłop, co stoi tutok obok wos?”
„Jak to?” – zdziwiłek sie. – „Nie poznojecie swojego wysłannika, pona Johna Chiefa?”
„Nigdy w zyciu go nie widziołek” – zapewnił mnie pon Aykroyd. – „Ale ciekawy jest ten ptok na jego ramieniu. Cy to jakisi orzeł?”
„O, Jezusicku! Ponie Aykroyd!” – zawołołek przerazony, bocując przestroge pona Chiefa. – „Nie wymawiojcie tego słowa!”
„Jakiego słowa mom nie wymawiać?” – spytoł pon Aykroyd. – „Idzie wom o słowo ‚orzeł’?”
„Nieeee!!!” – wrzasnąłek. Byłek pewien, ze za kwile ten bidok zmieni sie w zywom pochodnie. W narozniku salonu zauwazyłek gaśnice. Bez namysłu chyciłek jom i wnet ku gospodorzowi domu wystrzelił potęzny strumień piany. Po paru sekundak pon Aykroyd od stóp do głów był cały bielusieńki. Przybocowoł teroz jednego z tyk duchów, ze ftórymi walcył w filmie Ghostbusters.
„Cyście powariowali, panocku?” – spytoł pon Aykroyd. – „Co wy kruca robicie?”
„Jak to co?” – odrzekłek. – „Ratuje wom zycie! Wiem syćko o tej straśliwej klątwie, przez ftórom nifto z wasej rodziny nie moze pedzieć ‚orzeł’, bo wnet spłonie zywcem!”
„Cy wy za bździny godocie?” – Pon Aykroyd był coroz bardziej zdumiony. – „Jo nie moge pedzieć ‚orzeł’? Miołbyk sie przez to zapalić? No to posłuchojcie: orzeł, orzeł, orzeł, orzeł, orzeł! I co? Zapaliłek sie?”
Cóz… nie dało sie ukryć, ze nie. Nawet mały dymek sie z niego nie ulotnił. Jesce roz pokazołek mu tego selfia i spytołek: „Więc nie znocie cłeka z tego zdjęcia i nie jesteście właścielem widniejącego tutok orła?”
„Powtarzom, ze na ocy tego cłeka nie widziołek. I nigdy nie posiadołek zodnego orła” – pedzioł pon Aykroyd. – „Ba jeśli, panocku, nadal fcecie kupić te mojom posiadłość…”
„Juz nie fce” – przerwołek mu. – „Tak naprowde to mi zalezało na orle, nie na wasej ziemi. Skoro jednak ten orzeł nie jest was…”
Krucafuks! Zły, ze ftosi podsył sie pod jakiegosi Johna Chiefa i wyryktowoł mi głupi śpas, sięgłek po swojom tecke, coby schować w niej niepotrzebnom juz do nicego umowe. W zdenerwowaniu chyciłek te tecke do góry nogami. A ze była niedomknięto – syćko sie z niej wysypało, w tym jedzenie, ftóre wziąłek ze sobom na droge, a wśród tego jedzenia – zakupiony od wasego chłopa oscypek.

Oh! Os-sipek! Os-sipek! Yes! Yes! Yes! – Pon Aykroyd potela siedzioł znudzony, nicego nie rozumiejąc z Felkowej opowieści. Ale kie usłysłoł nazwe tego nasego piknego góralskiego sera, to nagle sie ozywił. – Os-sipek! Os-sipek! The most excellent cheese in the world! Oh, my God! I love it so much!!!
– Felek, a teroz co on godo? – spytała gaździna.
– No… – rzekł Felek – mozno pedzieć, ze zakochoł sie w oscypku.
– Co takiego? – zdziwiła sie gaździna.
– Posłuchojcie, krzesno, co było dalej – popytoł Felek. – Kie pon Aykroyd uwidzioł tego oscypka, to spytoł, co to jest i cemu tak piknie pachnie. No to jo z cystej uprzejmości zaproponowołek, coby skostowoł. Krucafuks! To był mój błąd! Mój sakramencki wielki błąd! Wystarcył jeden gryz, coby ten chłop po prostu rozkochoł sie w tym serze. Pedzioł, ze to iście niebiański smak, ze nigdy w zyciu nie jodł nic równie piknego i ze koniecnie musi pojechać ze mnom do Polski, do miejsca, ka ryktujom tak niezwykłom smakowitość. Pedziołek, ze moge mu dać adresy paru baców, w tym wasego, ale on na to rzekł, ze nimo casu sukać tyk baców na własnom ręke, więc bedzie sie trzymoł mnie, coby jak najsybciej wroz ze mnom noleźć sie w oscypkowej krainie. No i od tej pory wsędy za mnom łazi. Kie wsiodłek w auto, coby pojechać do Ottawy na lotnisko – on wsiodł w swoje i pojechoł za mnom. Pare rozy próbowołek go zgubić. Najpierw zatrzymołek sie na jednej stacji benzynowej i posłek do toalety, coby tamok przez okno wydostać sie do pola i uciec – okazało sie, ze on przejrzoł mój zamiar, obeseł stacje, stanął pod oknem toalety i tamok juz na mnie cekoł. Kolejne próby zmylenia go tyz sie nie powiodły. I tak przybył wroz ze mnom do Polski, do Krakowa, potem do Nowego Targu i wreście tutok do nasej wsi. Dlotego właśnie od rozu skierowołek sie ku wom, krzesno, z wielkom prośbom o ratunek. Piknie pytom – pomózcie mi, zróbcie cosi, coby ten cłek zostawił mnie wreście w spokoju!

– Jo se myśle, ze moge pomóc – odpowiedziała gaździna. – Jaśkowo właśnie godała mi, jak to zyje sie jej coroz trudniej: nimo juz siły drew do pieca wrzucać, nimo siły nosić siatki z zakupami, nawet zwykłe pokrojenie chleba to juz dlo niej kłopot. No to niekze ten pon Aykroyd zamiesko u niej i pomago jej w codziennyk cynnościak. Jeśli tak zrobi – to jo namówie mojego chłopa, coby roz w tyźniu ryktowoł dlo niego wielkiego piknego oscypka.
– Ale taki hyrny aktor miołby w mojej rozwalającej sie chałupie zamieskać? – Jaśkowo miała wątpliwości. – Przecie u mnie nawet nie miołby ka spać! Mom ino wyrko po moim Jaśku, świeć Ponie nad jego dusom, stare, trzescące, z dziurawym siennikiem, ze ftórego słoma wyłazi i wbijo sie w rzyć.
– Krzesny – gaździna zwróciła sie do Felka. – Przetłumaccie nasemu gościowi, o cym my tutok godomy i spytojcie go, cy przystoje na takie warunki w zamian za jednego oscypka tyźniowo.

No i Felek przetłumacył. Pon Aykroyd wysłuchoł go uwoznie, a potem uśmiechnął sie od ucha do ucha i pedzioł krótko:
Deal!
– Co? Dyl? Pon Aykroyd fce dać dyla? – zmartwiła sie Jaśkowo.
– Wręc przeciwnie! – uspokoił jom Felek. – Zgodził sie!

Bajuści, pon Aykrod tak rozmiłowoł sie w smaku oscypka, ze dlo niego gotów był nawet spać pod gołym niebem na najbardziej niewygodnym wyrku świata i jesce nosić starom Jaśkowom na plecak wsędy, kany ona by se zazycyła.

I tak oto, ostomili, dzięki mojej gaździnie syćka som zadowoleni: pon Aykroyd – bo mo zapewniony stały dostęp do swojego ukochanego sera, Felek – bo pon Aykroyd wreście sie od niego odcepił, Jaśkowo – bo mo darmowom pomoc w chałupie, a mój baca, bo… na mój dusiu! – kielo znocie baców mogącyk pokwolić sie tym, ze ryktujom oscypki dlo hyrnej hollywoodzkiej gwiozdy?

Alecka tyz powinna być zadowolono – skoro pon Aykroyd miesko teroz w mojej wsi, u Jaśkowej, to znacy, ze jego chałupa nad Loughborough Lake jest w tej kwili wolno. I w sumie nawet dobrze by było, kieby Alecka z Jerzoreckiem przeprowadzili sie tamok. Przecie to taki pikny domecek! No to skoda by było, kieby tak stoł pusty i sie marnowoł. Hau!