Tylko dlo orłów?

Siedziołek se na holi, pozirołek ku gorcańskim wiersyckom i popijołek wykradzionego bacy Smadnego Mnicha. Pomyślołek se, ze piknie sie tak siedzi, kie smreki wokoło sumiom, góry krasom swojom oko ciesom i nifto zodnymi bździnami głowy mi nie zawraco. Krucafuks! Niepotrzebnie tak pomyślołek! Zaroz uwidziołek, jak z lasa wychodzi… kura! Jedno z kur mojej gaździny! Co ona tutok robi?

– Witojcie, krzesny – pedziała kura, kie była juz blisko mnie.
– Witojcie – odpowiedziołek. – A fto wos tutok przysłoł? Gaździna? Kazała wom popasać sie rozem z owieckami?
– Barzo śmies… – zacęła kura, ale nie dokońcyła. No to juz wiedziołek, ze z jakiegoś powodu fce być dlo mnie miło.
– Mom ku wom takom prośbe, krzesny – pedziała po kwili. – Nie ino jo, ba syćkie kury nasej gaździny. Cy mozecie cosi zrobić, cobyśmy naucyły sie latać?
– Khy! Khy! Khy! – odpowiedziołek. Nic inksego pedzieć nie mogłek, bo zakrztusiłek sie Smadnym Mnichem. Kie Mnich zawrócił wreście ze złej drogi i popłynął tom właściwom, cyli ku przełykowi, mogłek wyrazić sie bardziej zrozumiale.
– Cy jo jestem ekspertem od latania? – spytołek.
– Wy moze nie – pedziała kura. – Ale syćka w nasej wsi, opróc ludzi, wiedzom, ze w internecie ciągle siedzicie. No to moze noleźliście kiesik w tym internecie jakomsi skołe latania dlo kur?
– Jakomsi skołe latania dlo kur! – warknąłek, bo sie kapecke zezłościłek, ze nie moge se odpocąć ino dlotego, ze zafciało sie latać komuś, fto przecie jest nielotem z dziada pradziada. – Po co to wom? Fcecie na zime do ciepłyk krajów odfrunąć cy jak?
– To tyz byłoby piknie, kawałecek świata se zwiedzić. – Kura sie rozmarzyła. – Włochy, Grecja, Egipt, Karaiby…
No, nie wiem jak wy, ale jo nic nie słysołek o tym, coby polskie ptoki odlatujące zimom do ciepłyk krajów docierały jaze na Karaiby. Choć moze kieby kury latały, to odlatywałyby właśnie tamok?
– Jednak przede syćkim, krzesny – godała kura dalej – idzie o to, ze momy straśne kompleksy wobec inksyk ptoków. No bo inkse ptoki piknie latać umiom! A my – choć nie wiem, jak mocno machałybyśmy skrzydłami, to w najlepsym rozie podlecimy pół metra do wierchu i zaroz potem spadomy na ziem.
No faktycnie: mieć skrzydła i nie móc latać? Mozno sie kompleksów nabawić.
– Wiecie co, krzesno? – pedziołek w końcu. – Jeśli tak barzo fcecie naucyć sie latać, to niekze ta – spróbuje wom pomóc. Posukom jakiego dobrego instruktora latania. Ale teroz wracojcie juz do wsi. Abo nie. Pockojcie. Póde z womi, coby po drodze w lesie jakisi lis abo wilk wos nie chycił.
– Nie musicie krzesny – odrzekła kura, bojąc sie widocnie naduzyć mojej uprzejmości. – Dosłak przecie tutok i jakosi nic złego mi sie nie przytrafiło.
– Mieliście scynście – odpowiedziołek. – Ale w drodze powrotnej mozecie juz go nie mieć. Ide z womi!

Wartko dopiłek Smadnego, co to jesce we flasce sie ostoł, popytołek inkse owcarki, coby uwazały na owce, a potem wroz z kurom posli my w dół. Po drodze zastanawiołek sie, kany by tu noleźć najlepsego fachowca od latania? Poźrełek w niebo. W górze, na tle piknego błękitu, majestatycnie sybowoł skrzydlaty drapieznik. Orzeł! A właściwie orlica! Musiała z niedalekik Tater tutok przylecieć w posukiwaniu cego smacnego na obiad. Na mój dusiu! Ftóz mógłby lepiej ucyć latania niz ta władcyni przestworzy!
– Krzesno! – zawołołek ku orlicy.
– Cego? – usłysołek w odpowiedzi.
– Zlećcie na kwile ku nom.
– A po co? – spytała orlica. – Kieby ta kura była sama, to mogłabyk zlecieć, coby jom upolować. Ale wy, krzesny, pewnie mi na to nie pozwolicie?
– Ano, nie pozwole, bo to mojo kura. To znacy nie mojo, ba mojej gaździny, ale na jedno wychodzi.
– To siedźcie se tam w dole sami. Mi jest dobrze tutok w górze.
– A co powiecie na 10 kilo najlepsej polędwicy z masarni niejakiego Felka znad młaki, co to jest najbogatsym cłekiem w mojej wsi? – spytołek.
– Nie znom sie na ludzkim systemie miar i wag – pedziała orlica. – 10 kilo to duzo cy mało?
– Duzo więcej niz ta kura, krzesno.
Orlica, kie usłysała mojom odpowiedź, obnizyła lot i zaroz wylądowała tuz przed nomi. Wte spytołek jej, cy nie mogłaby pomóć paru kurom opanować śtuke latania. Orlice ocywiście zdziwiła tako prośba, ale polędwica z Felkowej masarni to był pikny argument, coby sie zgodzić.

No i zesli my do wsi. To znacy kura i jo sli, a orlica leciała nad nasymi głowami. Wkrótce dotarli my do nasego obejścia. Na mój dusiu! Ale sie syćkie kury uciesyły, ze im instruktora latania sprowadziłek! I to jakiego instruktora! Samego mistrza!
– Kury do seregu! – zawołoł ów mistrz. – Skoda casu! Od rozu zacynomy pierwsom lekcje!
Syćkie kury z obejścia posłusnie stanęły jedno przy drugiej.
– Witojcie! – pedziała orlica – Witojcie w prestizowej Pierwsej Karpackiej Skole Latania imienia Orła z Wisły.
O! Ledwo ta skoła powstała, a juz miała tak piknom nazwe!
– Wyciągnijcie zesyty i zapiscie se plan lekcji – poleciła po kwili orlica.
– Krzesno! – odezwała sie ulubiono kura mojej gaździny. – Nie mozemy wyciągnąć zesytów, bo ik nie momy.
– Jak to nie mocie zesytów? – zdziwiła sie orlica, zabocując widocnie, ze jesce przed pięcioma minutami, kury nie miały pojęcia, ze za kwile stanom sie słuchackami Pierwsej Karpackiej Skoły Latania.
– Nie przygotowałyście sie do lekcji! – skarciła swoje kursantki. – Ale niekze ta. Przecie i tak byście w tyk zesytak bazgrały jako kura pazurem. Zreśtom plan lekcji jest barzo łatwy do zapamiętania: poniedziałek – latanie, wtorek – latanie, środa – latanie, we cwortek i piątek tyz latanie. Od rozu godom, ze nie bede tolerowała spóźnialstwa i nieusprawiedliwionej nieobecności. Bedziecie ćwicyć i ćwicyć, jaz naucycie sie wznosić wyzej niz sięgo najwyzsy z okolicnyk wiersycków. Kie ukońcycie te skołe, latanie bedzie dlo wos łatwiejse niz chodzenie po ziemi.
– I łatwiejse niz znosenie jajek? – spytała ulubiono kura mojej gaździny.
– Duzo łatwiejse! – zapewniła orlica.
– Na mój dusiu! – zakwyciła sie najsłabowitso z kur mojej gaździny. – Bede latać! Bede latać! Nie umiem znieść trzydziestu jaj rocnie, ale moze chociaz latać sie nauce!
– Godocie, ze nie umiecie znieść trzydziestu jaj rocnie? – zaciekawiła sie orlica.
– No, roz mi sie udało – pedziała najsłabowitso kura. – Ale ino roz. W moim najlepsym roku zniosłak ik trzydzieści jeden.
– Trzydzieści jeden jaj w roku! – Orlica z uznaniem głowom pokiwała. – Nieźle!
– To mo być nieźle? – zdziwiła sie ulubiono kura gaździny. – Jo znose ponad dwieście rocnie!
– Ponad dwieście? – zdumiała sie orlica.
– Ale wcale nie jestem najlepso we wsi – przyznała ulubiono kura gaździny. – U Wincentego jedno kura zniosła łońskiego roku dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć jajek!
– Dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć? – orlica zdumiała sie jesce bardziej.
– Ale to tyz jesce nic – ulubiono kura gaździny godała dalej. – Felek znad młaki mo za Myślenicami własnom ferme. No i tamok jest tako rekordzistka, co to umie znieść ponad śtyrysta jajek rocnie!
Orlica tym rozem nic nie pedziała, bo jej mowe odjęło. Stała ino z dziobem tak rozdziawionym, jakby fciała cały Turbacz połknąć.
– A tak z ciekawości spytom, krzesno – znowu odezwała sie najsłabowitso z kur – kielo jajek rocnie wy znosicie?
Orlica nie od rozu odpowiedziała, bo musiała najpierw mowe odzyskać. Wreście odzyskała, ba ino cynściowo, bo zamiast płynnie godać, zacęła sie jąkać:
– No… no… no… jo… dwa, casem trzy.
– Dwa, casem trzy? Ba w jakim casie? – spytała ulubiono kura gadziny. – W ciągu tyźnia cy w ciągu miesiąca?
– No… w ciągu roku.
– O krucafuks!!! – rykły syćkie kury naroz.
I tarzać sie zacęły ze śmiechu.
– Hahaha! Dwa-trzy jajka na cały rok! Hahahahahaha! I to mo być orlica! Królowo ptoków! Haha! Haha! Hahahaha!
Na mój dusiu! Kieby teroz ftosi koło nasej chałupy przechodził, to pomyślołby, ze te kury gorzołki sie napiły. Turlały sie od sopy do chałupy, od chałupy do sopy. I chichotały, jakby oglądały film, we ftórym rozem występujom Flip i Flap, bracia Marks i pon de Funes. Ino dlo ludzkiego ucha było to takie zwycajne kurze gdakanie. Nie wiem cemu wy, ludzie, nie umiecie rozpoznać, kie kura sie śmieje.

W końcu mojo gaździna usłysała te rozbawionom kurzom kompanie. Zaniepokoiła sie i wybiegła z chałupy. W ręku trzymała ścierke. Widocnie właśnie wycierała nacynia po obiedzie.
– Co sie tutok dzieje? – spytała.
I wte dojrzała stojącom przed wejściem do sopy orlice.
– O, Jezusicku! – zawołała. – Orzeł moje kury zaatakowoł!
Podbiegła wartko ku orlicy i prask jom ścierom! I jesce roz prask! I jesce roz!
– A, mos! A, mos, ty weredo! Moik kurek ci sie zafciało, ancykryście!
Bidno orlica zgłupła. Najpierw niespodziewanie wyśmiano, potem jesce bardziej niespodziewanie zaatakowano ścierom, nie wiedziała co robić. Zamiast uciekać próbowała zasłaniać sie skrzydłami.
– Uciekojcie, krzesno! – zawołała najsłabowitso kura.
– Ale jo chyba zabocyłak, jak sie lato! – odpowiedziała spanikowano orlica.
– Poźrejcie ku wiersyckom! – poradziła ulubiono kura gaździny. – Wiersycki wyzwolom w wos ślebodnego ducha i moze ten duch uniesie wos do wierchu?
Orlica uznała, ze to dobry pomysł. Poźreła ku porośniętym smrekami wiersyckom. A kie tak poźreła, ocy jej zabłysły, bezwiednie rozwinęła skrzydła i… frrrr! Wzbiła sie ku górze, ku tym zielonym wierchom. Gaździna zacęła wymachiwać ścierom, jakby to był jakisi topór wojenny.
– Zebyk jo cie tutok więcej nie widziała! – krzyknęła za orlicom. – Trzymoj sie z dala od mojej chałupy!
A potem ku swym kurom sie zwróciła:
– Moje bidocki! Moje bidne sietniocki! Zdziwiłak sie, cemuście zacęły nagle tak głośno gdakać. A to sie okazuje, zy wyście sie wystrasyły tego straśliwego orła!
– Ko, ko, kooo koko – pedziały kury.
Gaździna uznała, ze dziękujom jej za obrone przed drapieznikiem. W rzecywistości one wyrazały radość, ze wreście wyzbyły sie kompleksów. Bo latać wprowdzie nadal nie umiom, ale za to kielo jajek umiom znosić!

Gaździna, przemawiając do kur, nie zauwazyła, ze jo tutok jestem. I barzo dobrze. Kieby mnie uwidziała, zdziwiłaby sie, co jo tutok robie, zamiast z bacom na holi siedzieć. Wycofołek sie więc ostroznie i rusyłek ku holi. Oddalołek sie od wsi coroz bardziej, słek perciom między smreckami, nagle… z wierchu sfrunęła znajomo orlica i wylądowała kilka kroków przede mnom. Pomyślołek, ze zaroz zacnie mi sie zolić, ze z mojego powodu takie upokorzenie jom spotkało. Ale nie. Nie miała ku mnie zolu. Miała natomiast prośbe: fciała, cobyk popytoł kur, cy nie mogłyby naucyć jej znosić przynajmniej trzydziestu jaj rocnie. Hau!

P.S. Na środe trza wyryktować jakisi pikny tort, bo to Basieckowe urodziny bedom. Zdrowie Basiecki! 🙂