Kapelus

Witojcie! Powinienek chyba wyjaśnić, cemu przez ostatnik pare dni nie było mnie w Owcarkówce. Cóz… obowiązki, ostomili, obowiązki! Jako juz godołek, zgodnie ze starodownym zwycajem na Świętego Wojciecha bacowie i juhasi opuscajom swoje wsie i wychodzom z owieckami na hole. Prawie wse dzieje sie to pare dni, abo nawet pare tyźni po Wielkanocy. A w tym roku jak było? Krucafuks! Dzień Świętego Wojciecha wypodł… dokładnie w Wielkom Sobote! I co baca mioł zrobić? Przecie i gaździnie, i jego dzieciom, i wnukom zol by było straśnie, kieby w cas Wielkanocy nie było go w domu. Rodzinom juhasów tyz byłoby zol. Dlotego kie Wielko Sobota przysła, baca poźreł w niebo i piknie zacnego Świętego przepytoł, ba pedzioł, ze niestety, tym rozem to nie jest dobry dzień, coby owiecki na hole wyprowadzać.

– Mom nadzieje, ostomiły patronie Polski, ze sie nie pogniewos? – pedzioł na koniec baca.

– A jeśli sie jednak pogniewo? – przesło mi nagle przez myśl. – To by chyba nie było dobrze. Niby mozno popytać Pona Bócka, coby piknie wytłumacył swojemu Świętemu, ze mój baca mo racje. Ale moze istnieje jakiesi inkse wyjście? Bez koniecności zawracania głowy najwyzsej instancji?

Pomyślołek, pomyślołek i… wpodłek na pewien pomysł. Na mój dusiu! Przecie moge wykraść bacy jego góralski kapelus i samemu pohybać na hole! Bede sie w tym kapelusu kryncił wokół bacówki i kosarów. Niebo jest wysoko, więc kie Święty Wojciech bedzie stamtela poziroł, to chyba nie uwidzi, ze pod kapelusem nojduje sie nie ten baca co zwykle. A zanim zacnie cosi podejrzewać, to Wielkanoc minie, mój baca z owieckami dotrze na hole i syćko bedzie okej – jak mawiajom górole, ftórzy wyemigrowali do Chicago.

Nie miołek wątpliwości, ze mój plan jest pikny. Choć wymagający ode mnie wielkiego poświęcenia! Bo to przecie oznacało, ze przez caluśkom Wielkanoc nie bedzie mnie w chałupie! Ale trudno: zegnojcie pikne pastety, zegnojcie synecki z tłuscykiem, zegnojecie zółciutkie jajecka i rózne inkse wielkanocne przysmaki. Nie do mojej gymby traficie w te święta, nie do mojej…

Ale przynajmniej kawałecek kiełbaski jałowcowej postanowiłek gaździnie wykraść. I pare flasek Smadnego mojemu bacy. Tak tyz zrobiłek – wykrodłek jedno i drugie. Kiełbase upchnąłek do bacowskiego kapelusa, ftóry zaroz na głowe se załozyłek. Smadnego zaś spakowołek do nolezionej w sieni torby, ftórom przewiesiłek se przez syje.

I rusyłek w góry. Dotorłek na hole, ftóro teroz jesce była puściutko, ba juz wkrótce powinna sie piknie zaludnić… to znacy: zaowieckować. Póki co: jo bede tutok takim p.o. bacy. Haj.

Musiołek sie jesce zastanowić, jak rozplanować se konsumpcje kiełbasy i Smadnego Mnicha, coby wystarcyło do casu, kie baca i juhasi tutok przyjdom. Ba pomyślolek, ze niedobrze jest ryktować plany o pustym brzuchu, więc… zjodłek syćkom kiełbase i wypiłek syćkie piwo, jakie miołek. I juz nie było cego planować… Cóz, na scynście my psy duzo lepiej znosimy kilkudniowom głodówke niz ludzie. Jakosi więc wytrzymom – pociesyłek samego siebie.

I tak zacęła sie mojo misja udawania bacy. Chodziłek se po holi i ani na kwilecke nie zdejmowołek kapelusa z głowy. Kapecke skoda, ze w te dni pogoda nie była mglisto, bo wte widocność byłaby duzo gorso i pozirającemu z nieba Świętemu Wojciechowi trudniej byłoby sie zorientować, fto tak naprowde łazi w tym kapelusu. Na wselki wypadek nie hybołek po polu, ino porusołek sie powoli ba godnie, tak jak mój baca. Coby jesce bardziej Świętego zmylić, spróbowołek zaśpiewać głośno po góralsku, ale wartko dosłek do wniosku, ze po moim śpiewie sybciej niz po wyglądzie mozno by sie zorientować, ze jo jestem fałsywy baca, a nie prowdziwy.

Minęła Wielkanoc, minął Lany Poniedziałek, przyseł wtorek. No! To dzisiok baca powinien juz tutok przyjść. Ale na mój dusiu – nie przyseł! A więc mojo samotność na holi potrwo dłuzej, niz przewidywołek!

Całe scynście, ze od casu do casu pojawiali sie na holi jacysi turyści. Barzo nielicni wprowdzie, ale przynajmniej było od kogo wyłudzić pare kanapek. Jak na mój owcarkowy zołądek to było za mało, ale lepse mało niz nic. Postanowiłek, ze kie baca z juhasami juz tutok dotrom, to jo hipne do Felkowej masarni, coby piknie nadrobić zaległości.

Przysła środa. Słonko piknie świeciło. I barzo dobrze – tak jasno świecąc, pewnie oślepiało Świętego Wojciecha, co powinno utrudnić mu odróznienie cłowieka od owcarka. Kie jednak to słonko posło se za wiersycki, a jo dalej siedziołek samiućki na holi, naseł mnie niepokój. Co sie z tym bacom kruca stało? Cemu go jesce nimo? Cosi złego mu sie przytrafiło cy jak? Poza tym jo przecie nie moge osukiwać Świętego Wojciecha w nieskońconość! W końcu sie zorientuje! Co robić?

Postanowiłek zejść do wsi, i sprawdzić, co sie tamok dzieje. Góralski kapelus zawiesiłek na cubku stojącego pod lasem jałowca. Ciemno sie juz robiło, więc z dala jałowiec ten wyglądoł jak cłowiek w kapelusu. Święty Wojciech, kie poźre z nieba, na pewno pomyśli, ze mój baca stoi i patrzy zadumany na góry.

No i pohybołek w dół. Wartko nolozłek sie we wsi. Podesłek pod swojom chałupe. I wte usłysołek rozmowe mojej gaździny z moim bacom. Barzo dobrze ik było słychać, bo godali dość głośno.

– Ojciec! Weź ty przestoń sie wreście wygłupiać! Juhasi cekajom, owce cekajom – powinieneś juz być na holi.
– Juz godołek ci, matka. Bez swojego góralskiego kapelusa nie póde.
– Idź na hole, a jo bede dalej tego kapelusa sukała. Kie go nojde, to sama ci go przyniese.
– Bez kapelusa nie póde i ślus! Roz, śtyrnoście roków temu, posłek bez kapelusa – i była straśno powódź. Nie bocys?
– I co z tego? Pare roków później posłeś w kapelusu – i tyz była powódź.
– Widocnie te pare roków później ftosi inksy zawinił. Godom ci, matka, kie nie wezme tego kapelusa ze sobom – bedzie niescynście.
– Skaranie boskie z tymi twoimi przesądami!
– Nazywoj to, jak fces, matka. Jo bez kapelusa nika nie póde.

O, krucafuks!!! A więc to o ten sakramencki kapelus chodziło! A racej o jego brak! No to chyba kapecke narozrabiołek. Ale niekze ta. Zaroz piknie naprawie swój błąd. Wystarcy pohybać wartko na hole, przynieść kapelus do chałupy – i bedzie po kłopocie.

Pognołek więc nazod w góry. Dotorłek na hole. Skierowołek sie ku temu jałowcowi, ftóry niedowno przyozdobiłek góralskim nakryciem głowy. Ale… O, kruca! Kapelus zniknął! Co sie z nim stało? Wiater go porwoł cy jak? Obwąchołek ziemie wokoło i wartko zrozumiołek, ze to nie wiater. To wilki! Ale ze mnie sietniok! Nalezało zabrać kapelus ze sobom, a nie bez opieki go tutok ostawiać! Koniecnie musiołek jak najsybciej te wilki noleźć. Zacąłek obwąchiwać ik ślady. Całom nocke słek ik tropem. Jaze nad ranem – i to w dodatku całkiem niedaleko mojej wsi – uwidziołek wilcom watahe. Ik przywódca… mioł na łbie kapelus mojego bacy! Fudament jeden! Bez namysłu wbiegłek w sam środek stada.
– Wrrr!! – zawołołek barzo brzyćko w psim języku. – Oddawojcie ten kapelus, obleśnioki!
– Lepiej sie stela wynoś, niepiloku – odrzekł przywódca stada. – Kapelusa nie oddom, bo przydo mi sie do udawania cłowieka. Wilk w ludzkim kapelusu mo jesce pikniejse mozliwości niz wilk w owcej skórze! Haj.
– Oddawoj, co nie twoje! – powtórzyłek swe ządanie.
– Bo co, niepiloku? Ludzie zdegradowali cie z obrońcy owiec do funkcji obrońcy kapelusy? – zaśmioł sie wilk, a wroz z nim cało reśta watahy.

Hipnąłek ku tej weredzie. Fciołek ściągnąć mu kapelus ze łba. On jednak chycił swom zdobyc w zęby i podrzucił do wierchu. Kapelus przefrunął nade mnom i wylądowoł w zębak inksego wilka. Podbiegłek do tego inksego, ba kie juz byłek tuz przy nim, on rzucił kapelus do kompana, ftóry stanął za mojom rzyciom. I tak kapelus fruwoł od jednego wilka do drugiego. Krucafuks! Nie miołek z nimi sans! Bezskutecnie próbowołek przekwycić własność mojego bacy. Kiebyk zjodł w ostatnik dniak więcej niz te pare kanapek od turystów, wte miołbyk więcej sił i moze odebrołbyk kapelus tym beskurcyjom? Ale będąc osłabiony – robiłek ino z siebie pośmiewisko. Wilki miały dobrom zabawe, a jo – cułek sie sakramencko wściekły i sakramencko bezradny zarozem.

Juz zacąłek myśleć o tym, coby póść do Maryny Krywaniec i popytać jom o pomoc. Nagle… wilki przestały sie śmiać. Ik przywódca przez pare kwil wciągoł powietrze w nos, a zaroz potem zawołoł:
– W uciekaca! Cuje zapach cłowieka!

Bajuści! Jo tyz cłowieka pocułek! Ino wceśniej, w tej całej sarpacce o kapelus, nie zwróciłek na ten zapach uwagi. Tak samo jak wilki zreśtom. Kie juz jednak pojęły, ze cłowiek jest blisko – rzuciły sie do uciecki. Gnały na złamanie karku, ba nagle jak spod ziemi wyrósł przed nimi Wincenty z mojej wsi. Trzymoł w ręku wielkiego kija, ftórym wyraźnie zamierzoł prasnąć jakiegosi wilka w kufe.
– Stop! – zawołoł przywódca wilków. – Uciekomy w złym kierunku! Zawracojmy!

No i wilki zawróciły. Znów biegły na złamanie karku, ba nagle posypoł sie na nie grad kamieni. Zaroz uwidziołek, ze to mój baca i jego juhasi tymi kamieniami ciskali.
– To tyz zły kierunek! – zawołoł przywódca wilków. – Hybojmy w strone Ochotnicy!

I zaroz skryncił w bok, a pozostałe wilki za nim. Po kwilecce doł sie słyseć głośny huk. Na mój dusiu! To nas sołtys strzeloł! Bo on mo uprawnienia do posiadania broni palnej. Na scynście dlo wilków strzał był niecelny. Ba zrozumiały, ze jesce roz musom zmienić kierunek uciecki. Więc zmieniły, ba zaroz uwidziały, ze na wprost nik stoi wymachująco wałkiem mojo gaździna. Krucafuks! Okazało sie, ze stado jest otocone przez ludzi z mojej wsi! Ino skąd oni sie tutok wzięli? Tego wkrótce dowiedziołek sie od inksyk owcarków.

Otóz, ostomili, kie mojo gaździna zrozumiała, ze baca za nic w świecie nie pódzie na hole, pokiela nie odzysko kapelusa, popytała ludzi we wsi o pomoc w posukiwaniu zguby. No i prawie cało wieś zgodziła sie pomóc. A ze nie wiadomo było, cy to jakosi niebezpiecno wereda tego kapelusa nie ukradła, na wselki wypadek syćka sie uzbroili: mojo gaździna w wałek, sołtys w strzelbe, a więksość – w zwycajne kije. Zacęto posukiwania. Najpierw ludzie postanowili rozejrzeć sie po lesie. Nagle usłyseli odgłosy mojej sarpacki z wilkami. Zaroz pohybali w strone tyk odgłosów. Wojtek Murzyn, ftóry mo sokoli wzrok, jako pierwsy dojrzoł między smrekami mnie i wilki.
– O, Jezusicku! – zawołała mojo gaździna. – Całe stado przeciwko jednemu bidnemu psu! Musimy wartko otocyć te weredy! Wartko!

I w ten oto sposób wilki nolazły sie w pułapce. Co było dalej? Zaroz wom powiem. Wilki obyrtły sie ku mnie i zacęły błagać:
– Ratujcie nos, ostomiły krzesny! Jesteśmy otoceni przez ludzi i jeśli nom nie pomozecie – syćka zginiemy! A przecie chyba zgodzicie sie z nomi, ze przyrode Gorców nalezy chronić?
– Aha! – zawołołek. – To teroz juz nie jestem niepilokiem, ino ostomiłym krzesnym?
– Tak, tak! Jesteście najostomilsym krzesnym! – zawołały pośpiesnie wilki. – Jesteście nasym idolem! Nasym mistrzem! Nasym niedościgłym wzorem! Nasom najjaśniejsom gwiazdom na firmamencie! Nasym…
– Dobra, dobra! – przerwołek tym lizoniom. – Najpierw oddojcie mi wreście ten kapelus.

Przywódca stada potulnie połozył kapelus u moik stóp, pochylił przede mnom łeb i pedzioł:
– Sługa twój unizony zwraco ci, ponie, twojom własność i ceko na twoje dalse rozkazy.
– No to teroz posłuchojcie – pedziołek. – Kie ludzie podejdom ku wom, to zróbcie tak…
Cichutko zaskomlołek, zamerdołek ogonem, przechylilek głowe na bok i zrobiłek tak błagalnom mine, jakom robie wte, kie próbuje wyłudzić od gaździny kawałecek kiełbasy.
– Rozumiecie? – spytołek. – Mocie tak właśnie robić i cały cas pozirać tym ludziom prosto w ocy!

Tymcasem ludzki krąg wokół nos pomalućku sie zacieśnioł. Usłysołek chichot sołtysa.
– Zaroz powystrzelom te wilki! Zaroz je powystrzelom i przerobie na pikne dywaniki do mojej chałupy.
– O, Jezusicku! Juz po nos! – przeraziły sie wilki.
– Przestońcie sie kruca mazgaić! – zawołołek. – Mocie zrobić tak, jako wom pedziołek!

No i wilki wreście mnie posłuchały. Zacęły cichutko i załośnie skowyceć, błagalnie przy tym pozirając sołtysowi prosto w ocy. Choć straśnie sie przy tym trzęsły ze strachu. Sołtys pocątkowo zdawoł sie nie zwracoć uwagi na ik zachowanie. Przyłozył strzelbe do ramienia, wycelowoł, przez sekunde rozwazoł, we ftórom zywine strzelić najpierw. Ale po kwilecce… jego strzelba zacęła sie trząść nie mniej niz te bidne wilki.
– Eee… noo… – zacął sie jąkać sołtys. – Właściwie to jo mom w chałupie wystarcająco duzo dywanów. A wilki chyba som pod ochronom. Moze puśćmy je wolno?
– Pewnie ze puśćmy! – od rozu zgodziła sie mojo gaździna. – To przecie tyz boze stworzenia! Najwozniejse, ze – jako widze – kapelus piknie sie odnolozł.

Zaroz ludzki krąg sie roztworzył i pozwolono wilkom uciec. A jo podesłek ku mojemu bacy i podołek mu jego kapelus.
– Widzicie, baco?! – zawołoł Stasek Kowaniecki. – boce, jak podejrzewaliście, ze to was pies wom ten kapelus zabroł. A to nie on, ino wilki! Pies zaś rusył w pogoń za nimi, coby wasom własność odzyskać.
– Bajuści – pedzioł baca, drapiąc sie po głowie. – Kapelus mój zniknął w tym samym dniu co pies. I dlotego niesłusnie podejrzewołek tego bidoka, ze to jego sprawka. Wybacys mi, zywinko, moje niesłusne podejrzenie?

Cóz, nie mogłek wybacyć niesłusnego podejrzenia, bo ono przecie było słusne. Ba zamerdołek radośnie ogonem i tako odpowiedź najwyraźniej mojego bace piknie zadowoliła.

– To pewnie musiało być tak – odezwała sie mojo gaździna – ze w chałupie był przeciąg i kapelus wywiało do pola. Tamok te wilki-beskurcyje go dopadły i zabrały ze sobom. Nie rozumiem ino, po co to zrobiły? Moze wilcyca urodziła młode i fciała zrobić z tego kapelusa miękkie posłanie dlo swego potomstwa? W kozdym rozie nas pies musioł od rozu uwidzieć, co te wilki zrobiły i pohyboł za nimi. I gonił je przez ładnyk pare dni – jaz do dzisiok.

Syćka uznali, ze musiało to być tak, jako gaździna godała.

No i sezon owieckowy mogli my wreście rozpocąć. Tak więc mój baca juz siedzi na holi w bacówce, ka pikne oscypki i bundze ryktuje, juhasi mu pomagajom, a owiecki spokojnie sie pasom. Jeden z juhasów, tak jak w łońskim roku, mo tutok laptopa z bezprzewodowym internetem, dzięki cemu jo moge jednoceśnie pilnować owiec i ryktować swojego bloga.

Zaś za rok – juz to sprawdziłek w kalendorzu – Wielkanoc bedzie dwa tyźnie przed Świętym Wojciechem. No to w przysłym roku z wyjściem bacy na hole nie powinno juz być zodnego zamiesania. Takom mom w kozdym rozie nadzieje. Hau!