Gazda Dewey

Godała juz o tej ksiązce EMTeSiódemecka, to teroz jo pogodom. Choć na rozie przecytołek ino śtyrnoście rozdziałów, przede mnom zaś prawie drugie telo. Zatem ten mój dzisiejsy wpis bedzie półrecenzjom – cyli recenzjom ksiązki przecytanej ino do połowy.

A! Ino jo nie pedziołek jesce, o jakom ksiązke idzie. No więc, moi ostomili, jest to ksiązka biograficno, a dokładniej: kocio-biograficno. Jej tytuł brzmi: Dewey. Wielki kot w małym mieście. W oryginale jest kapecke inacej: Dewey. The Little-Town Library Cat Who Touched the World. I skoro jest to rzec o kocie, jo byk przetłumacył ten tytuł na sposób bardziej BlejkKocikowy: Dewey. Bibliotekarrrrrski kocurrrrrek z prrrrrowincjonalnego miasteczka, którrrrry porrrrruszył świat. No ale polski tytuł jest juz, jaki jest. Niekze ta.

Autorka ksiązki to poni Vicki Myron – gaździna biblioteki publicnej w miastecku Spencer, co to w hamerykańskim stanie Iowa se lezy. A w godzinak zamknięcia tej biblioteki, kie ftosi fce oddać tamok ksiązke, to moze wrzucić jom przez specjalny otwór w ścianie. I wte ksiązka wpado do takiej specjalnej skrzyni.

Pewnego zimowego poranka ta poni Myron przysła do pracy i jak zwykle posła sprawdzić, cy w skrzyni nimo jakikś ksiązek. No i były. Ale… na mój dusiu! Było tamok coś jesce! Kotek! I to zupełnie maluśki! Niemowlak! No krucafuks!!! Co za ancykryst mógł wrzucić tego bidocka do tej sakramenckiej skrzyni? Tego nie wiadomo. Ba kim by on nie był, jo go piknie pytom, coby sie poprawił, póki mo jesce na to cas. Bo jeśli sie nie poprawi, to po śmierzci pódzie do raju. Ale nie do ludzkiego raju, ino do kociego. I bedzie tamok słuzył kotom jako kuweta.

Kielo godzin ten bidny kociak w skrzyni spędził? Tego tyz nie wiadomo. Wiadomo ino, ze temperatura niewiele sie tamok rózniła od tej na polu. A na polu było wte sakramencko mroźno! Kie poni Myron wyciągła bidoka spod stosu ksiązek, to w jej rękak spocęła malutko, przemarznięto kupka niescynścia, ze ftórej syćkie siedem kocik zywotów właśnie zamierzało uciec. No i jeden zywot chyba uciekł. Moze nawet dwa. Ale pozostałyk pięć – dzięki przytomności i wielkiemu sercu bibliotekarek – na scynście zmieniło zdanie i zdecydowało sie w tym maluśkim ciałku pozostać. Kot zaś zdecydowoł sie na wse pozostać w bibliotece. Choć poni Myron napisała, ze to ona tak zadecydowała, ale to tak jej sie ino zdoje! Wiadomo przecie, ze kot chodzi własnymi drogami. Kieby ten miaucąco-mrucący podrzutek uznoł, ze jego droga prowadzi kasi w daleki świat, to prędzej cy później posełby se i ślus.

Niebawem nadano kotu imie – Dewey. Trza przyznać, ze trudno o właściwse imie dlo zywiny zamieskującej biblioteke. A jak sie Deweyowi w tej bibliotece zyło? Barzo piknie! Niebawem z małego kotka wyrósł na siumnego, dumnego i honornego siuhaja. I jak na kota przystało, straśnie lubił ryktować rózne kocie śpasy. Lubili go syćka – i bibliotekarki, i cytelnicy. A jak piknie syćka go sanowali! Cytając te ksiązke dosłek do wniosku, ze właściwie stoł sie on gazdom biblioteki, poni Myron zaś była tamok ino jego zastępcom. Trza przyznać zreśtom, ze Dewey gazdowoł barzo mądrze, bo piknie poprawił stan cytelnictwa w Spencer. Ale to nie syćko! Poprawił tyz samopocucie mieskańców miastecka, samopocucie, ftóre, wskutek trapiącego wte Hameryke kryzysu, nie było najlepse. I wiecie, co jesce ten Dewey poprawił? Stosunki między autorkom ksiązki a jej córkom! No to, jak na jednego kota, to chyba całkiem sporo rzecy mu sie poprawić udało? Ale w jaki sposób on tego syćkiego dokonoł, tego juz wom nie powiem, coby przejemności cytania wom nie odbierać.

Heeej! Ksiązka jest pikno! Chociaz… znom niejednom gaździne i niejednego gazde pod Turbaczem, co te samom historie opowiedzieliby chyba ciekawiej i barwniej. Niemniej jednak jest pikno! Barzo powinna sie spodobać tym, co lubiom koty i w ogóle wselkom zywine. A najbardziej tym, co lubiom nie ino zywine, ale tyz łesterny. Bo wiecie, kany ten Dewey mioł swojom ulubionom kryjówke? Pomiędzy ksiązkami o Dzikim Zachodzie (s. 142)! Widocnie musiały mu sie one scególnie podobać.

Poza tym miłośnikom łesternów najłatwiej bedzie te ksiązke zrozumieć. No bo posłuchojcie na przykład, co poni Myron gwarzy o chałupak w Spencer:

Budynki są dość przysadziste, w większości z cegieł. Kilka ma wieżyczki, charakterystyczne dla domów misyjnych – jak w Alamo. (s. 70)

Nie-miłośnik łesternów zaroz zacnie sie zastanawiać:
– Alamo? Jakie znowu Alamo? Co krucafuks poni autorka miała na myśli?

Natomiast miłośnik łesternów pokiwo ze znawstwem głowom i pomyśli se tak:
– A, Alamo. Wiem, wiem. Ta hyrno misja-fort w Teksasie. Pikny historycny obiekt, co to dlo Hamerykanów jest tym, cym dlo Greków Termopile. No a najsłynniejsym tamtejsym budynkiem jest tako murowano kaplica. I to na pewno właśnie z tom kaplicom poni Myron chałupy w Spencer porównywała.

Nie-miłośników łesternów od rozu jednak uspokajom, ze tyk łesternowyk akcentów jest w ksiązce barzo niewiele. A ze w ogóle jakiesi som – nimo sie co dziwić. Spencer lezy na zachód od Missisipi. A w Hameryce syćko, co lezy na zachód od Missisipi, barzo trudno jest od łesternu oddzielić.

Jak sie ksiązka skońcy? Kie ostatni rozdział przecytom, to bede wiedzioł. Ale skoro juz w rozdziale pierwsym poni Myron wyraźnie pedziała, ze Dewey BYŁ w bibliotece przez dziewiętnoście roków (s. 11), a nie, ze w niej JEST, to jo sie obawiom, ze ksiązka skońcy sie… no… tak, jak skońcyć sie musi…

Chociaz… wiecie co? Nie! Wcale nie musi! Jeśli ta historia smutno sie skońcy, jo nie przyjme tego do wiadomości! Nie przyjme i ślus! Niezaleznie od tego, co przecytom w ostatnim rozdziale, jo wiem, ze Dewey nadal zyje! Zyje i cały cas miesko w bibliotece publicnej w Spencer! I cały cas pikne śpasy tamok ryktuje! Bo Deweye nie umierajom! Nie majom prawa! Hau!

Vicki Myron, Dewey. Wielki kot w małym mieście, przeł. Maria Makuch. Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2008.