Siedmiu wspaniałyk obrońców Gorców

14 sierpnia o godzinie 1.56 Alecka wyryktowała komentorz, ftóry był niestety smutny, ale za to podsunął mi pewien pomysł. Bo pomyślołek se o tym, ze do ochrony przyrody mozno wykorzystać… skunksy. Co by nie godać – natura wyposazyła je przecie w barzo skutecnom broń. No to przydałoby sie ze siedem takik skunksów do ochrony Gorców. Cemu akurat telo? A bo skoro w wiadomym łesternie siedmiu rewolwerowców wystarcyło do ochrony meksykańskiej wioski, to siedem skunksów powinno wystarcyć do ochrony gorcańskiej przyrody. Ino kany jo te skunksy nojde? W moik stronak zyjom wilki, lisy i rysie, zdarzajom sie tyz niedźwiedzie… Ale coby zył w okolicy choć jeden skunks – nigdy o tym nie słysołek. Jeśli zatem fciołek załatwić Gorcom takik osobliwyk strazników, musiołek ik skądsi sprowadzić. Ino skąd? Fto mógłby mi tutok pomóc? Ha! A fto wse pomago potrzebującym? Ocywiście – Zorro! Ino wy, ludzie, mocie swojego Zorra, a my, psy, swojego. Ten psi Zorro zyje w samiućkiej Kanadzie. I to nawet sie piknie składo! Bo do miejsc, ka skunksy zyjom, mo on duzo blizej niz jo! No to swoimi owcarkowymi sposobami nolozłek jo do tego Zorra adres meilowy. Napisołek mu o swoim pomyśle. Na odpowiedź musiołek pockać kilka dni, jaze przysła w ostatni wtorek i brzmiała tak: Załatwione! Bądź jutro w południe na dworcu autobusowym w Nowym Targu.

*****************************

Tak więc we środe, na kilka minut przed południem, nolozłek sie na nowotarskim dworcu autobusowym. Nie musiołek długo cekać, kie przy stanowisku 12 zatrzymoł sie autobus z Krakowa do Zakopanego. Nie boce juz ino, ftórej linii był to autobus: PKS-u, Szwagropola cy Trans-Freja. Ale to niewozne. Kilku pasazerów miało zamiar tutok wysiąść, więc popytali pona kierowce o otwarcie bagaznika, bo fcieli powyciągać stamtąd swoje walizy abo inkse plecaki. Kierowca wyseł z autobusu, otworzył bagaznik i… Na mój dusiu! Ku zaskoceniu i pona kierowcy, i pasazerów z bagaznika wyskocyło siedem piknyk skunksów!

Od rozu na dworcu zrobiło sie straśne zamiesanie. Ftosi zawołoł:
– Co to za dziwne psy?
Ftosi inksy stwierdził:
– To nie psy, tylko borsuki!
A na to ftosi jesce inksy:
– A może to lisy?
– Co? Lisy? Lisy mają futro rude i białe, a nie czarne i białe!
– No to co? Ubrudziły się w tym bagażniku i dlatego zrobiły się czarne.
Ftosi uznoł, ze niewozne, cy to borsuki cy lisy, gorzej, ze mogom one być chore na wśkieklizne, więc trza koniecnie zadzwonić po policje, coby cosi z nimi zrobiła. Krucafuks! Lepiej było wartko opuścić dworzec. Zascekołek ku skunksom. Od rozu mnie zauwazyły.
– Czy to ty jesteś tym polskim białym psem, do którego Zorro nas wysłał? – spytały.
– Tak, to jo – potwierdziłek. – Hybojcie wartko za mnom, jeśli nie fcecie, coby wos zaroz chycili i w jakim zoo zamkli.

No i skunksy pohybały za mnom. Pobiegli my ku rynkowi, a potem ku mostowi nad Cornym Dunajcem. Po drugiej stronie rzeki pognali my tym zielonym ślakiem, co to prowadzi na Bukowine Waksmundzkom. Minęli my Kokoszków, przesli przez rozległy odkryty teren, jaze dosli do lasa. Tamok my sie zatrzymali na krótki odpocynek.
– No dobrze – pedziały skunksy, widząc, ze jest wreście okazja, coby spokojnie pogodać. – Zorro powiedział nam, że mamy tu do spełnienia jakąś chwalebną misję. Ale czy możemy prosić o jakieś bliższe szczegóły?
– Ocywiscie, ze mozecie – pedziołek. – Bedziecie chronić Gorce przed niekulturalnymi sietniokami.
– Chcesz, żebyśmy przegonili ich z gór za pomocą naszej słynnej skunksiej broni?
– Bajako – pedziołek. – Kie uwidzimy jakiegosi cłowieka, co to bedzie hałasowoł, abo śmiecił, abo w jakikolwiek inksy sposób górom skodził, wte go piknie zaatakujecie. Co wy na to?
– Fantastycznie! – uciesyły sie skunksy. – Zabawa będzie przednia! A że przy okazji spełnimy szlachetną misję – to jeszcze lepiej! Połączymy przyjemne z pożytecznym!
W tej kwilecce nasom uwage zwrócił ryk jakiegosi silnika. Poźreli my w dół i uwidzieli, ze jedzie ku nom jakisi młodziok na quadzie.
– O, kruca! – zawołołek. – Ten fudament zaroz wjedzie w las i bedzie go truł sakramenckimi spalinami! A do tego jesce ta hałaśliwo masyna bedzie leśnom zywine płosyła!
– To co? Atakujemy go? – spytały skunksy.
– Atakujemy! – zgodziłek sie. – Schowojomy sie wartko za smrekami. Kie dojedzie tutok, to wyskocycie z ukrycia i docie sietniokowi naucke.
Zaroz hipli my za smreki. A młodziok na tym rycącym quadzie był coroz blizej, coroz blizej… Kie nolozł sie przy nos, jeden skunks wyskocył na droge, z niezwykłom zwinnościom wdrapoł sie na quada, obyrtnął ku młodziokowi rzyciom i zadorł ogon do wierchu. Młodziok zdziwił sie straśnie, co to za zywina znienacka zacęła mu sie pod nogami plątać? Ba zanim zdązył zareagować, skunks trysnął ku niemu tom swojom śmierdzącom substancjom.
– O, rany! Co to?! O, rany!!! – zawołoł przerazony młodziok i zeskocył ze swego pojazdu, tak ze mało nóg nie połamoł. Rozpędzony quad prasnął w wielkiego smreka. Na scynście smrekowi nic powoznego sie nie stało. Skunksowi tyz nic, bo przed zderzeniem zdązył hipnąć na ziem. A młodziok popędził w strone miasta wykrzykując, ze prędzej pozwoli se powyrywać syćkie zęby bez znieculenia niz jesce roz w góry przyjedzie. No, to o jednego skodnika bedzie w górak mniej.

Posli my zielonym ślakiem dalej. Dotarli do Długiej Polany. A tamok siedziało przy watrze śtyrek przynapityk chłopów, ftórzy pili gorzołke, a opróznione flaski rzucali, kany popadło. Juz to było wystarcającym powodem, coby posłać na nik skunksi atak. Ale nolozł sie jesce jeden. Oto na ściezke wysła zmija zygazkowato. Wąz, ftóry wos, ludzi, nigdy nie ukąsi, jeśli wy nie zaatakujecie go pierwsi. A te chłopy… chyciły kamienie i zacęły w te zmije rzucać! Krucafuks! Nie miały one zbyt dobrego cela, ale w końcu ftórysi mógł te bidocke trafić!
– Do ataku! – krzyknąłek do skunksów.
– Z przyjemnością! – odpowiedziały skunksy i wnet takiego smrodu chłopom naryktowały, ze ci nawet nie pomyśleli o zabraniu jednej nienapocętej jesce flaski, ino w panice wielkiej pohybali w strone Kowańca.
– Co to za zywina była? – dziwił sie jeden z chłopów nie zwalniając biegu.
– To nie zywina! To diaski! – stwierdził inksy. – Spotkała nas kara za pijaństwo! Ślubuje Ponu Bóckowi, ze od dzisiok nie wezme do gymby nawet kropelecki alkoholu!
Pozostałyk trzek chłopów zaroz ślubowało to samo.
– Hahaha! Dobro robota! – pokwoliłek skunksy. – Ale nie bedziemy spocywać na laurak. Idziemy dalej.

No i dosli my tamok, ka potok Duzy Kowaniec łący sie z Małym Kowańcem. Na wprost nos sła wyciecka wyśpiewująco przebój jednego celebryty . Wyśpiewująco? Powinienek racej pedzieć: wywrzaskująco! Tak ryceli, ze syćkie ptoki i mysy leśne hybały byle dalej od nik! No to zaroz skunksy hipły ku nim i zasmrodziły ik piknie! Wśród wycieckowiców lament zrobił sie straśny! Ale lamentowali duzo cisej niz przed kwileckom śpiewali. Tak więc usy okolicnej zywiny mogły wreście odpocąć.

Tego dnia unieskodliwili my jesce paru inksyk sietnioków, co to sie w górak zachować nie umieli. Jaze dosli my do nasej holi. Pomyślołek, ze niek tutoj skunksy odpocnom, a jutro rusom chronić gorcańskom przyrode juz bez mojej pomocy. W końcu jo muse pomagać mojemu bacy przy owcak.
– A to co?! – zawołały nagle skunksy. – Kolejni hałaśliwcy!
– Kany? – spytołek kapecke zdziwiony. – Cosi wom sie chyba przywidziało? Zodnyk hałaśliwców tutok nie mo.
– Jak to nie ma?! – prociwiły sie skunksy. – A to stado kudłatych osobników? Hałasują jakimiś dzwonkami, zakłócając górską ciszę! I na całą polanę drą się: „Beee! Beee!”
– A, to nase owiecki! – Wreście zrozumiołek, o kim skunksy godajom. – One…
– Do atakuuu! – zawołały skunksy nie cekając na moje wyjaśnienia.
O, Jezusicku! Pohybały ku bidnemu, cherlawemu baranowi, ftóry trzymoł sie kapecke z boku stada, bo owce jakosi za nim nie przepadały! Cóz… bidokowi wse wiater w ocy duje. No i wnet ten bidny baran na własnej wełnie odcuł straśliwom moc skunksiej broni.
– Beeeeee!!! – zabecoł rozpacliwie i popędził nieprzytomnie przed siebie.
– Dobra nasza! – uradowały sie skunksy. – Atakujemy następnych hałaśliwców!
– Stop! Stooop! – zawołołek. – Przestońcie!!!
Usłysawsy moje wołanie, teroz dopiero skunksy zorientowały sie, ze robiom cosi nie tak. Tymcasem baca i juhasi zauwazyli, ze jeden baran pędzi kasi na złamanie karku. A po kwili zamarli. Jo zreśtom tyz… Ku temu baranowi wyskocyły z lasa trzy wilki! Na mój dusiu! Baran był juz zbyt daleko, cobyk jo abo ftórykolwiek z inksyk owcarków zdązył do niego dobiec przed tymi beskurcyjami! A ten bidok, zamiast uciekać, stanął nagle jak wryty, bo strach tak go sparalizowoł, ze rusyć sie nie mógł! Juz, juz wilki miały dopaść swom ofiare, kie nagle… zatrzymały sie.
– O, krucafuks! – zaklął jeden z nik. – Cy ten baran w jakimsi sambie sie wykąpoł cy jak?
– Nie dom rady podejść do tego śmierdziela! – jęknął drugi.
– Ani jo! – zawołoł trzeci. – Uciekojmy, bo zaroz owcarki ku nom przybiegnom i przerobiom nos na gulas!
No i zaroz syćkie trzy wilki rzuciły sie do uciecki. Baca i juhasi patrzyli na to syćko oniemiali.
– Widzieliście juz kiesik cosi takiego, coby wilki przed baranem uciekły? – spytoł baca.
Syćka juhasi zgodnie pedzieli, ze nigdy.
– Jo tyz nigdy – pedzioł baca. – Niewozne. Przyprowadźcie tego barana nazod do stada.
No i juhasi posli. Ba kie sie do barana zblizyli, to… wartko zrobili w tył zwrot i zawrócili.
– Co sie dzieje? – zdumioł sie baca. – Mieliście go przyprowadzić!
– Nie domy rady, baco – odrzekli juhasi. – On cuchnie tak, jakby ftosi w najwięksej gnojówce świata go wytarzoł! Teroz juz nos nie dziwi, ze wilki go nie fciały!
– E, bździny godocie! – pedzioł baca. – Kozdy baran kapecke śmierdzi.
– Ale, baco, ten baran śmierdzi STRAŚNIE, a nie KAPECKE!
– Nie fcecie iść, to jo póde – pedzioł zniecierpliwiony baca. – Telo roków juz bacuje, ze o śmierdzącyk baranak wiem syćko.
Na i baca poseł. Ba zaroz przekonoł sie, ze jednak nie wie syćkiego. Ale sie nie cofnął, bo nie fcioł, coby juhasi go wyśmiali. Jednom rękom zatkoł nos, a drugom chycił barana za kark i zaciągnął do kosarów. Martwił sie ino, co teroz z tym bidokiem bedzie? Stado i tak go nie lubiło. Cy teroz nie znielubi jesce bardziej? Heeej! Nie tylko nie znielubiło, ba wybrało na swojego nowego przewodnika! Bo co z tego, ze śmierdzioł? Ale był za to jedynym w caluśkik Gorcak baranem, przed ftórym wilki uciekały!

*****************************

Cóz. Wypadki przy pracy zdarzajom sie wsędy. Nawet w tak ślachetnej profesji jak ochrona przyrody. Ale tak poza tym uznołek, ze skunksy w roli strazników gór spisały sie piknie! Niek ino teroz hyr sie po kraju rozejdzie, ze fto nie umie sie w Gorcak zachować, ten zostoje zaatakowany przez oddział skunksów, a pod Turbaczem bedzie pikny raj dlo syćkik prowdziwyk miłośników gór. Pomyślołek nawet o tym, coby pogodać z Marynom Krywaniec i spytać jom, cy nie fciałaby podobnego oddziału u siebie w Tatrak. Wystarcyłoby wte popytać Zorra, coby jesce pare skunksów do Polski przysłoł.

Ba z wiecora przysła do bacówki kuzynka Staska Kowanieckiego wroz ze swoim chłopem. A ten chłop to rodowity Kanadyjcyk. Bo ta kuzynka od kilku roków w Montrealu se miesko, no i tamok za tego Kanadyjcyka wysła. Baca z juhasami ugościł ik piknie, bundzem i oscypkiem nakarmił, Smadnym Mnichem napoił, a po paru flaskak Smadnego bacy i juhasom zafciało sie śpiewać. No i zaśpiewali najpierw jednom góralskom pieśń, potem drugom, a potem trzeciom.
– A moze teroz wy zaśpiewojcie cosi kanadyjskiego? – zaproponowoł baca.
No to oni zaśpiewali Sudbury Saturday Night. A jo i skunksy siedzieli wte za bacówkom i słuchali tego śpiewania. Nagle… syćkie skunksy rozpłakały sie!
– Co sie stało? – spytołek.
– Buu! Buu! – płakały skunksy. – To jest bardzo piękna piosenka! Buuuu!
– To prowda – zgodziłek sie. – Ale cy wy przy kozdej piknej piosnce tak płacecie?
– Nie przy każdej. Ale to jest KANADYJSKA piękna piosenka! – odpowiedziały skunky. – I teraz, kiedy ją słyszymy, obudziła się w nas tęsknota za naszym krajem. Buuu!
– Pięknie w tych Gorcach, ale chciałbym być teraz w mojej rodzinnej Nowej Szkocji – westchnął jeden skunks.
– A ja w moim rodzinnym Nowym Brunszwiku – westchnął drugi.
– A ja w moim rodzinnym Ontario – westchnął trzeci.
Cworty fcioł być w rodzinnej Manitobie, piąty w rodzinnym Saskatchewan, sósty w rodzinnej Albercie, a siódmy w rodzinnej Kolumbii Brytyjskiej. Cóz było robić? Kie tako tęsknica je syćkie chyciła, nie miołek sumienia dłuzej trzymać ik w Gorcak. Skontaktowołek sie meilowo z Zorrem, on piknie zorganizowoł im powrót do Kanady i teroz juz cało siódemka nazod jest scynśliwo u siebie. Heeej! Ale co te skunksy paru górskik skodników pokonały, to pokonały! Takik siumnyk strazników przyrody to w nasyk górak nie było jesce. Tak mi sie przynajmniej widzi, ze nie było. Hau!

P.S. Pikne podziękowania dlo Alecki i jej Kanadyjskik Przyjaciół za odnalezienie w internecie tej piosnki, ftórom kuzynostwo Staska Kowanieckiego na holi pod Turbaczem zaśpiewało. Bo jo sam – krucafuks! – nijak noleźć nie mogłek.