Cyz nie ratuje sie koni?

Niedowno w Gazecie Wyborcej ukazoł sie artykuł o koniak wozącyk turystów do Morskiego Oka. Artykuł ten mozno przecytać tyz w internecie. O, tutok on jest. Ba od rozu ostrzegom, ze nie napisano tamok nic wesołego. Temat jest smutny. Idzie o to, ze te przejazdzki wozami konnymi ku najpikniejsemu jezioru w Tatrak to dlo turystów pikno atrakcja, ba dlo koni – jest to barzo cięzko praca. Casem jaz za cięzko. Niby jest przepis, ze nie wolno tamok zabierać na wóz więcej niz 14 pasazerów. Ale nieftórzy woźnice majom ten przepis w rzyci i zabierajom duzo więcej. Roz widziano nawet, ze jaz 27 osób w jednym wozie siedziało. Do tego dochodzom jesce cięzkie plecaki tyk turystów, ftórzy planujom jakiesi dalse wyciecki.

Wiadomo: im więcej pasazerów – tym więcej dutków. Ino bidne konie musom to syćko ciągnąć. I casem nawet końskie zdrowie nie wystarco, coby w takik warunkak wytrzymać. Trzy roki temu – jeden koń nie wytrzymoł i podł martwy na ocak turystów. W tym roku – kolejny koń, ciągnąc cięzki wóz, nagle sie przewrócił. Poni, ftóro to widziała, pedziała Gazecie Wyborcej tak:

Pierwsze, co zobaczyliśmy, to jak nagle koń padł na ziemię. Ludzie stali dookoła przerażeni, nie wiedząc, co się stało, wokół konia stało dwóch górali – jeden CIĄGNĄŁ leżącego konia do wstawania – nawet nie polali go wodą, nie dali nic do picia! Koń leżał ok. 10 minut na ziemi, nawet nie drgnął. (…) Zajechał wóz. Koń był na tyle słaby po wstaniu, że wchodząc po desce do tego wozu, nie był w stanie wejść, bo uginały się pod nim nogi.*

Co było dalej? Tego autorom artykułu nie udało sie dowiedzieć. Dlotego napisali, ze dalsy los tego stworzenia jest nieznany. Tymcasem… jo, ostomili, wiem, co dalej było. Ba niek opowiem syćko od pocątku.

No więc siedziołek se na swej holi pod Turbaczem i pilnowołek owiecek. Nagle… wpadła na hole jak bomba samiućko Maryna Krywaniec.

– Krzesny! – zawołała. – Trza ratować wartko jednego bidoka!
– Jak trza, to uratuje – pedziołek. – W końcu jestem najwięksym przyjacielem cłowieka.
– Tym rozem nie o cłowieka idzie, ino o konia – wyjaśniła orlica.
– Cóz, koń tyz pikny – pedziołek. – W końcu kieby nie było koni, to syćkie westerny wyglądałyby straśnie głupio. No ale godojcie, co sie stało.
– Jeden koń – zacęła godać Maryna – podobnie jak wiele inksyk zreśtom, musi furt cięzko pracować woząc turystów od Palenicy do Morskiego Oka i nazod od Morskiego Oka do Palenicy. Ba w ostatnik dniak bidok pocuł, ze zacyno tracić siły. Cy sie przepracowoł, cy jakosi choroba go chyciła – tego on sam nie za barzo wie. W kozdym rozie kie mnie przypadkiem uwidzioł latającom nad smrekami, to błagoł, cobyk mu pomogła, bo on cuje, ze cosi barzo niedobrego sie z nim dzieje…
Zamyśliłek sie.
– Mom pomysł! – zawołołek po kwil. – Oddomy tego konia w dobre ręce. Znom takie jedno przytulisko dlo zywiny, ka piknie o niego zadbajom. Pódzie tamok udając bidne, bezpańskie, zagubione zwierze – na pewno go przyjmom. Haj.
– Ino coby mógł póść do tego przytuliska, najpierw musiołby jakosi uciec od właściciela – zauwazyła Maryna.
– Bajuści, krzesno – pedziołek. – Zrobimy tak. Wykrodne mojemu bacy cuche i góralski kapelus. A potem wroz z pozostałymi owcarkami z holi – Dunajem, Harnasiem i Modyniem – pohybomy ku Tatrom, ku tej drodze do Morskiego Oka. Kie nojdziemy wóz ciągniony przez tego bidoka, to jo zarzuce cuche na swój grzbiet, kapelus włoze na głowe, stone na dwók tylnyk łapak i zacne ryktować pikny góralski taniec. Kie turyści i woźnica to uwidzom, zdziwiom sie straśnie, wlepiom we mnie wzrok i nawet nie zauwazom, jak w tym samym casie Dunaj, Harnaś i Modyń przegryzom uprząz tego konia. A zaroz potem uciekniemy syćka w las. Ludzie nos nie złapiom, bo za wolno biegajom. A nawet kieby mieli tamok jakiesi auto, to przecie autem po gęstym lesie nie bedom mogli nos gonić. Plan nimo prawa sie nie udać! Haj.

– Hahaha! O, Jezusicku! – doł sie nagle słyseć z góry głośny śmiech. – Owcarek ryktujący góralskie tańce! Ale śpas! Musimy to uwidzieć! Haha!

Poźrełek do wierchu. Uwidziołek stado śpaków, ftóre przelatywały nad mojom holom. Krucafuks! U stóp Gorców widywołek śpaki nie roz. Ale na wysokie hole – zalatujom one racej rzadko. Pech fcioł, ze jak juz przyleciały, to akurat wte, kie my z Marynom ukwalowali o naprowde powoznej sprawie. Głupie śpaki! Same ino bździny gniezdzom sie w tyk ik ptasik mózgak. Przy całym sacunku ocywiście dlo tyz ptasiego mózgu Maryny.

Miołek jednak wozniejse zmartwienie niz głupota śpaków. Fto bedzie pilnowoł owiecek, kie syćkie owcarki z holi pohybajom ku Tatrom? Postanowiłek odsukać okolicne wilki i z nimi pogodać. Pohybołek w las i nolozłek wkrótce jedno stado. Na scynście posło duzo łatwiej, niz myślołek. Wilki zrozumiały, ze sprawa jest wyjątkowo. Przyrzekły, ze pokiela nie wrócimy z Tater, one nie bedom atakowały nasyk owiec i inksym drapieznikom tyz na to nie pozwolom. Wilki to beskurcyje straśne, ale kie cosi przyrzeknom – to dlo nik rzec święto. Wiedziołek, ze dotrzymajom słowa.

Nie tracąc więcej casu wykrodłek… yyy… to znacy pozycyłek od mojego bacy cuche i kapelus. I wroz z trzema pozostałymi owcarkami rusyłek w strone Tater. Nad nomi leciała Maryna. A za Marynom – stado śpaków. To stado robiło sie coroz więkse, bo coroz to kolejne maluśkie latające weredy do niego dołącały. I tylko chichotały beskurcyje jedne, ze bedom miały pikne przedstawienie z tańcującym owcarkiem w roli głównej. Kielo sie ik w sumie uzbierało? Kilkaset? Kilka tysięcy? Nie wiem. Nie miołek ani casu, ani ochoty na to, coby je licyć.

Minęli my Łysom Polane i dotarli do Palenicy. Popytołek Maryne, coby wzniesła sie wyzej i spróbowała wypatrzeć tego konia, ftórego momy ratować. Orlica frunęła do wierchu.

– Na mój dusicku! – jęknęła nagle. – Za późno!
– Co za późno? – spytołek.
– Ten bidny koń właśnie upodł na ziem! – zawołała Maryna. – Lezy na drodze i nie moze wstać!
– O, Jezusicku! – przeraziłek sie. – A zyje?
– Nie jestem pewno… – pedziała orlica.
– Godojcie, co widzicie – popytołek.
No i Maryna zacęła godać:
– Zyje, bo sie porusył. Ale ledwo… Jakiesik dwók ludzi ściągo z niego uprząz… Wprowadzajom go po desce na jakisi wóz… Ale z wielkim trudem, bo bidok nimo siły iść… Jest juz na wozie… Jadom z nim teroz w dół…

Nie cekając na dalse informacje od Maryny, zerwołek sie do biegu i pohybołek ku Morskiemu Oku. Sam nie wiem cemu. Przecie skoro ten koń nie mioł sił, to i tak nie było sans, coby wroz z nomi uciekł.

Biegłek, biegłek… Jaz uwidziołek jadący z naprzeciwka wóz z tym niescynśnikiem. Wóz ciągnął inksy koń, po ftórym widać było, ze jest w paskudnym nastroju. I trudno było sie mu dziwić – przecie wiedzioł, ze ciągnie kompana, nad ftórym juz Śmierztecka stoi i ostrzy swojom straśliwom kose. Na wozie siedziało dwók chłopów.

Stanąłek z boku drogi. Kie wóz mnie mijoł, wypuściłek z zębów cuche i kapelus, ftóre potela cały cas w tyk zębak trzymołek.

– Co z nim? – spytołek ciągnącego wóz konia.
– Źle, barzo źle – odpowiedzioł nie zwalniając ani na kwilecke, coby siedzące na wozie chłopy nie zorientowały sie, ze godomy ze sobom.

Przysiodłek w pocuciu bezradności…

– Krzesny – odezwała sie Maryna, ftóro przyfrunęła ku mnie.
– Co, krzesno? – spytołek zrezygnowanym głosem.
– Nas plan sie nie udoł. Ale te cuche i ten kapelus to chyba musicie oddać bacy.
– Yhy – odpowiedziołek, sam nie wiedząc, co właściwie to „yhy” mo znacyć.
– Jak nie za dobrze sie cujecie, to moze jo wezme obie te rzecy i dostarce na wasom hole? – zaproponowała orlica.
– Yhy…

Maryna zozumiała, ze trudno w tej kwili bedzie ze mnom godać. Wzięła kapelus w dziób, cuche chyciła w swe śpony i pofrunęła w strone Gorców.

Ba minęła zaledwie kwila, jak usłysołek głośne krzyki:
– O, Jezusicku! Przecie to janioł! Prowdziwy janioł tutok z nieba przylecioł!

Co za janioł znowu? Poźrełek za oddalającym sie wozem, poźrełek do wierchu i… Na mój dusicku! Syćko zrozumiołek! Ci dwaj siedzący na wozie chłopi dostrzegli przelatującom nad nimi Maryne. Ino kapelus w jej dziobie wzięli za janielskom głowe, a zwisającom z jej sponów cuche – za janielskom kiecke. Do tego – jak widać – nie umieli odróznić orlik skrzideł od skrzidełek janielskik.

– Hahaha! Haha! – rozległ sie znienacka głośny śmiech. – Orlica jako janioł! To jesce lepsy śpas niz tańcujący po góralsku owcarek!

O, kruca! To znowu te sakramenckie śpaki! Zupełnie o nik zabocyłek. Tymcasem one towarzysyły nom cały cas! I nagle… cosi strzeliło mi do głowy.

– Maryna! – zawołołek ku orlicy. – Znocie moze w poblizu takie miejsce, ka dałoby sie tego konia piknie ukryć?
– Chyby znym – odpowiedziała orlica, kapecke niewyraźnie, bo przecie trzymała w dziobie ten kapelus.
– Ej! Beskurcyje! – zwróciłek sie ku śpakom.
– Ku nom godocie? – spytały śpaki.
– A ku komuz by inksemu – odpowiedziołek. – Barzo lubicie śpasy?
– Barzo – to mało powiedziane! – odpowiedziały śpaki i zachichotały.
– No to proponuje wom, cobyście zrobili nowy barzo pikny śpas. Chyćcie tego konia i pofruńce wroz z nim za orlicom. Docie rade to zrobić?
– Latający koń? Haha! – zaśmiały sie śpaki. – To bedzie sakramencko pikny śpas! Musimy dać rade!

I zaroz cało chmara tyk beskurcyjej sfrunęła ku lezącemu na wozie koniowi. Jedne chyciły go za grzywe, inkse za ogon, jesce inkse ucepiły sie jego sierzci.

– Ej-roz! Ej-dwa!! Ej-trzy!!! – zawołały po kwili chórem.

Na „trzy” sarpnęły rozem mocno i… wprowdzie z trudem, ale piknie uniesły konia do wierchu.

Tymcasem te dwa chłopy były tak zapatrzone w janioła-Maryne, ze w ogóle nie zauwazyły tego, co sie działo za ik plecami. Dopiero po kwili dostrzegli, ze ku temu „janiołowi”… zblizo sie jakiesi wielkie bezwładne cielsko.

– A co to jest? – spytali zdumieni.
Dopiero po paru sekundak poźreli na wóz i zauwazyli, ze konia nimo!
– Co to mo syćko znacyć? – spytoł jeden drugiego.
– Nie rozumies? Ten koń zdechł. Ale widocnie prowadził ucciwe zycie, więc ten janioł przylecioł tutok, coby go zabrać do nieba.
– Nie wiedziołek, ze konie idom do nieba.
– Jo tyz nie. Ale widocnie idom.

Chłopy zesły z wozu na ziem, uklękły, przezegnały sie i zacęły odmawiać Ojce Nas, Zdrowaś Mario i syćkie inkse mozliwe modlitwy. Ba w końcu Maryna i niesiony przez śpaki koń znikli za lasem.

Chłopy powstały z klęcek. Najpierw pomyślały, ze jak ino wrócom do swyk domów, to piknie opowiedzom syćkim, jaki niezwykły cud uwidziały. Ba zaroz uświadomiły se, ze syćka ik ino wyśmiejom. Więc w końcu postanowiły, ze o ik spotkaniu z janiołem nikomu nie powiedzom. No i nie powiedzieli nikomu. Nawet redaktorom Gazety Wyborcej. Haj.

A co z koniem? Ano śpaki zaniesły go ku wskazanej przez Maryne małej polance, tak piknie ukrytej w lesie, ze nie groziło tamok, ze jakikolwiek cłowiek bedzie go niepokoił. Na mój dusiu! Naprowde niewiele brakowało, a jakisi prowdziwy janioł musiołby po niego przylecieć, coby go zabrać do nieba. Ba na scynście pomaluśku, barzo pomaluśku bidok zacął dochodzić do siebie. A śpaki – trza im to przyznać – przez cały cas jego powrotu do zdrowia dokarmiały go wykradanym kasi owsem. Bo pedziały, ze za współudział w tak sakramencko piknym śpasie nalezy sie temu koniowi nagroda.

W końcu nas wspólny pacjent piknie odzyskoł siły. A potem zgodnie z planem – trafił w dobre ręce. Ino pytoł mnie piknie, cobyk adresu tyk „dobryk rąk” publicnie nie ujawnioł. Więc nie ujawniom. Haj.

I tak oto naso akcja ratunkowo zakońcyła sie barzo piknie. Ale tak w ogóle, ostomili, problem istnieje dalej. Dalej wiele koni musi straśnie cięzko pracować na drodze z Palenicy do Morskiego Oka. Dlotego dobrze by było, coby jacysi ludzie wymyślili jakisi sposób na to, coby tym bidnym stworzeniom wreście dopomóc. Mom nadzieje, ze kiesik wymyślom. Hau!

P.S. A dzisiok, ostomili, mozemy piknie poświętować, bo Grzesicek nom sie piknie dzisiok urodził. No to zdrowie Grzesicka! 😀

* B. Kuraś, D. Maciejasz, Koń jaki jest, nikt nie widzi, „Gazeta Wyborcza” z 20 lipca 2012, s. 8.