Jak wroz z Marynom Krywaniec pomogłek ponu inzynierowi

W poprzednim wpisie gwarzyłek o ponu inzynierze Bernacie. Ba nie pedziołek wom, kie jo usłysołek o nim po roz pierwsy. No to powiem teroz – podcas ostatniej wizyty Maryny Krywaniec na mojej holi. Maryna przyleciała i wylądowała pod lasem, uwazając, coby baca z juhasami jej nie zauwazyli. A potem oboma skrzidłami zacęła mi dawać znaki, cobyk podeseł ku niej. No to podesłek.– Witojcie, krzesno -pedziołek. – Co wos tutok sprowadzo?
– Wozno sprawa – odpowiedziała orlica. – Słyseliście moze o takim ponu, co to sie nazywo Jakub Bernatt?
– No, nie słysołek – przyznołek.
– To taki inzynier ze Śląska – wyjaśniła Maryna. – Chyba barzo porządny cłek, bo postanowił on pomóc tym bidnym koniom, ftóre furt cięzkie wozy z turystami musom do Morskiego Oka ciągnąć.
– Skoro tak, to faktycnie musi to być porządny cłek – zgodziłek sie z Marynom. – Ale w jaki sposób fce on tym koniom pomóc?
– Ano zamierzo przekonać fiakrów, ze worce zastąpić konie elektrycnymi ciągnikami. Oblicył nawet, ze dzięki takim ciągnikom woźnice zarobiom więcej dutków.
– Na mój dusiu! – zawołołek. – Pomysł jest pikny! Ino cy taki pojazd napędzany prądem do rade dociągnąć do Morskiego Oka fure pełnom turystów z cięzkimi plecakami?
– Tego ten pon inzynier jesce nie wie – pedziała Maryna. – Ale postanowił to sprawdzić. Przycepi do ciągnika furmanke, obciązonom tak, coby wazyła telo, kielo wazy wóz z tuzinem dorosłyk ludzi. Z takim obciązeniem rusy z Wisły-Malinki ku Przełęcy Salmopolskiej w Beskidzie Śląskim. Jeśli jego pojazd dociągnie te furmanke do przełęcy – bedzie to znacyło, ze wóz z turystami do Morskiego Oka tyz by dociągnął. Bo trasa Malinka-Przełęc Salmopolsko jest podobno do trasy Palenica-Morskie Oko.
– No to – pedziołek – zycmy ponu inzynierowi, coby jego eksperyment piknie sie udoł.
– Niestety, moze sie nie udać – westchnęła Maryna.
– A co? Ten ciągnik mo zbyt małom moc? – spytołek.
– Nie w tym rzec – odpowiedziała orlica – Podsłuchałak rozmowe dwók fiakrów, ftórzy nie wiem jak, ale jakosi dowiedzili sie o planak pona Bernatta. Im obu zupełnie sie nie widzi ten pomysł z elektrycnymi ciągnikami. Wolom dalej uzywać koni, nawet jeśli bedom musieli odpierać coroz więcej oskarzeń o znęcanie sie nad zywinom.
– No to dziwne – pedziołek. – Nie rozumiom, ze ryktuje sie dlo nik sansa na zarabianie jesce więksyk dutków niz potela? To chyba musom być jakiesi głuptoki.
– Ano głuptoki, głuptoki – zgodziła sie ze mnom orlica. – Kieby nie byli głuptokami, to przecie inacej traktowaliby swoje konie.
Nie mogłek nie przyznać Marynie racji.
– Ci dwaj woźnice – godała dalej orlica – postanowili pojechać do tej Malinki i tamok przeskodzić ponu inzynierowi w jego eksperymencie. Haj.
– Krucafuks! – zakląłek. – Więc musimy ik jakosi powstrzymać!
– Pewnie ze musimy – pedziała Maryna. – Ba eksperyment mo być przeprowadzony za pare godzin. Momy barzo niewiele casu.

To niedobrze, ze casu było niewiele. Spod Turbacza do Wisły-Malinki jest dosyć daleko. Maryna moze dałaby rade wartko tamok dolecieć. Ale dlo mnie – choć biegom duzo sybciej niz cłowiek – sprawa była trudniejso. Na własnyk łapak mogłek nie zdązyć. Postanowiłek zatem pohybać do Felka znad młaki i „wypozycyć” od niego jakiesi pikne auto.

Wartko rusyłek w dół. Maryna pofrunęła za mnom. Niebawem noleźli my sie pod Felkowom chałupom. Poscynściło sie nom – przed wjazdem do garazu stoł pikny ford mondeo. Skoda ino, ze mioł manualnom skrzinie biegów. Ale Felek automatycnyk nie uznoje i ślus. Dlo mnie to jest sakramencko niewygodne, bo kie nie jest sie cłowiekiem, ino psem, to straśnie trudno jest zmieniać biegi podcas jazdy. Dlotego kie prowadze auto, to cały cas jade ino na jedynce. Na scynście teroz do pomocy miołek Maryne, więc udzieliłek jej krótkik wskazówek, jak mo manipulować dźwigniom zmiany biegów, kie jo bede wciskoł pedał sprzęgła.

Trza było jesce zakraść sie do chałupy i noleźć w niej klucyki do tego forda. Ale to była łatwizna. Mom juz przecie wprawe w myskowaniu po Felkowym domu, więc zdobyłek te klucyki bez kłopotu.

Zaroz wsiedli my z Marynom do auta. Uchyliliśmy syby w przednik drzwiak, coby nie brakło nom świezego powietrza. I rusyliśmy w droge. Pojechali my najpierw do Nowego Targu, a stamtela – przez Rabke, Suchom Beskidzkom i Żywiec – do Szczyrku. Po przejechaniu przez ten pikny kurort Beskidu Śląskiego nase auto zacęło mozolnom wspinacke pod Przełęc Salmopolskom. Po drodze minęli my stojący na pobocu traktor, do ftorego przycepiono była jakosi furmanka. Na bocnym lusterku traktora zawiesony był kapelus. Maska ciągnika była podniesiono i zaglądoł pod niom jakisi chłop – najpewniej właściciel tego kapelusa. Widocnie odłozył swe nakrycie głowy na bok, coby nie przeskadzało mu podcas pozirania do wnętrza masyny. Wnet do moik usu dosło biadolenie:
– O, Jezusicku! Słodki Jezusicku! Niescynścia naprowde chodzom parami! Mało ze traktor mi sie zepsuł, to jesce rozładowała sie mojo komórka! I teroz nawet nie moge zadzwonić, coby uprzedzić pona Jakuba, ze nie dojade na cas!

Kie noleźli my sie dokładnie na wysokości traktora, nagle zaduł mocniejsy wiater i porwoł zawiesony na lusterku kapelus. Kapelusik pofrunął i… zacepił sie o prawe lusterko nasego forda!

– Krzesny! – zawołała Maryna. – Trza sie zatrzymać i oddać ponu jego kapelus!
– Nie momy teroz casu – odpowiedziołek. – Musimy śpiesyć z pomocom ponu inzynierowi. Ale kie bedziemy wracać, to ocywiście oddomy temu ponu jego własność.
Maryna zgodziła sie ze mnom.

Nas ford dotorł wreście na przełęc. Teroz zacęła sie jazda krętom drogom w dół. Tak krętom, ze pare rozy o mało co nie wypadli my z drogi. Od casu do casu trąbili na nos jacysi nerwowi kierowcy. Ale to przecie nie mojo wina, ze kierownice aut nie som dostosowane do owcarkowyk łap.

W końcu dojechali my do Wisły-Malinki, hyrnej głównie z tego, ze stoi tamok pikno skocnia imienia Adasia Małysza. Jechali my teroz barzo wolno. Maryna rozglądała sie uwaznie, próbując wypatrzeć tyk dwók woźniców, co to mieli wobec pona inzyniera niecne plany. I nagle…
– Krzesny! – zawołała. – Som! Poznoje ik!
Poźrełek tamok, ka Maryna wskazała skrzidłem. Przy drodze stało dwók chłopów. Pozirali na droge biegnącom od strony centrum Wisły.
– Co teroz robimy? – spytołek.
– Nie mocie zodnego pomysłu? – Maryna odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Jo tyz nimom.

Krucafuks! Niestety zbyt późno orlica dowiedziała sie o ponu inzynierze Bernacie i o jego dwók wrogak. Zabrakło więc casu na staranne obmyślenie planu działania. Mogli my ino improwizować.

– Zatrzymomy sie tutok – pedziołek. – Spróbujmy to zrobić tak, coby ci dwaj nos nie zauwazyli.

Za plecami woźniców nojdowoł sie niewielki parking, na ftórym stała jakosi mini-cięzarówka i samochód osobowy. Postanowiłek zaparkować za tymi dwoma autami. Tak tyz zrobiłek. Woźnice na scynście w ogóle nie zwrócili na nos uwagi, ino furt pozirali na droge. Zatrzymołek auto, a potem my oboje wartko wysiedli i skryli sie za rosnącymi nieopodal smrekami. Zacąłek nasłuchiwać, o cym ci woźnice godajom. No i godali tak:
– Hehe! Jakosi jesce nie widać tego nasego inzynierka.
– Spokojnie, na pewno przyjedzie.
– Wiem, ze przyjedzie, ale juz nie moge sie docekać widoku jego zdziwionej miny, kie zobacy, ze nimo furmanki, ftóro miała posłuzyć do jego eksperymentu. Hehe!
– Co racja to racja. Chłopisko zdziwi sie straśnie!
– Hehe! Furt fce mi sie śmiać, kie se przyboce, jak popsuli my temu chłopu ze Szczyrku jego traktor, coby nie mógł tej furmanki tutok dostarcyć. Hyhyhyhy!

O, kruca! Woźnica rechotoł, a my z Marynom dopiero teroz uświadomili se, ze ten górol z popsutym traktorem to był… współpracownik pona inzyniera Bernatta! Jak mogli my wceśniej na to nie wpaść! No krucafuks! Trza nom było zatrzymać sie przy tym traktorze, odcepić od niego fure i przycepić do nasego forda. Moze udałoby sie nom dociągnąć jom do Malinki? A teroz juz było za późno. Pon inzynier pewnie zaroz sie tutok zjawi i kie uwidzi, ze furmanki nimo, bedzie musioł przezyć straśliwe rozcarowanie…

I oto na drodze – od przeciwnej strony niz ta, ftórom my tutok przyjechali – pojawiło sie jakiesi śmiesne zielone autko. Musiało być napędzane prądem, bo nie wydawało warkotu silnika benzynowego. Zaroz za tym autkiem jechoł zwycajny samochód. Na widok tyk dwók pojazdów fiakrzy wartko skryli sie za smrekami, niedaleko nos. Ale dalej nos nie zauwazyli.

– Krzesno – zwróciłek sie do Maryny. – Cy pon w tym śmiesnym zielonym wehikule to jest właśnie pon inzynier Bernatt?
– Nie wiem- odpowiedziała orlica. – Nigdy go nie widziałak, ino słysałak o nim.

Juz wkrótce miało sie okazać, ze moje domysły były słusne. Pon inzynier i jadący za nim samochód zatrzymali sie na parkingu, tuz obok porzuconego przez nos Felkowego forda. Pon inzynier wysiodł ze swojego ciągnika. Z kolei z towarzysącego mu auta wysiodł jakisi pon z kamerom.

– Uuu! Niedobrze – pedzioł zmartwionym głosem pon Bernatt. – Nie ma tego górala ze Szczyrku. A przecież miał tu czekać na nas ze swoją furmanką…
– Panie Jakubie, może niech pan spróbuje jeszcze raz do niego zadzwonić? – zaproponowoł pon z kamerom.
– Mogę spróbować – odrzekł pon Bernatt. – Ale dzwoniłem już parę razy i jego telefon ciągle jest wyłączony.

Pon inzynier sięgnął po komórke, wystukoł na niej jakisi numer i przyłozył jom do ucha. Kapecke pockoł… Po paru kwilak daremnego ocekiwania schowoł aparat do kieseni. Wyglądoł na barzo zafrasowanego. I trudno sie dziwić, ze tak wyglądoł.

Dwaj skryci za smrekami woźnice zachichotali i pogratulowali sobie. Zachowywali sie jednak na telo cicho, ze ani pon Bernatt, ani jego kompan ik nie usłyseli.

– Panie Jakubie – odezwoł sie pon z kamerom. – I jak teraz udowodnimy, że pański pojazd jest w stanie wciągnąć na górę wóz pełen turystów?
– Nie wiem, po prostu nie wiem – odrzekł pon Bernatt bezradnie rokładając ręce. Ba nagle… ocy mu sie zaświeciły. – Wiem! Jednak wiem!
– Co pan wie? – spytoł pon z kamerom.
– Niech pan popatrzy na tego forda mondeo!- zawołoł pon inzynier wskazując na auto nasego Felka. – Znam się na fordach, ten model waży jakieś 1,3 tony, czyli mniej więcej tyle, co wypełniona dwunastoma turystami furmanka. Możemy przyczepić ten samochód do naszego ciągnika i spróbować wjechać z nim na tę przełęcz!
– Panie Jakubie – pedzioł pon z kamerom. – Ale przecież nie możemy przywłaszczać sobie cudzego samochodu.
– Niczego sobie nie przywłaszczamy – odporł z przekonaniem pon Bernatt. – Widzi pan ten kapelusz przyczepiony do lusterka? Poznaję go. To własność tego naszego górala ze Szczyrku. Najwyraźniej z jakichś powodów nie mógł dostarczyć nam furmanki, więc dostarczył forda mondeo. Ot co
– Ale gdzie w tej chwili jest ten góral? – spytoł kompan pona Bernatta.
– Bo ja wiem? – odporł pon inzynier. – Może gdzieś tutaj mieszka jakiś jego znajomy i poszedł go odwiedzić? Nieważne. Bierzmy się do roboty. Musimy się wreszcie przekonać, czy zdołamy pomóc tym biednym koniom.

No i zaroz pon inzynier wyciągnął linke holownicom i połącył niom swój ciągnik z fordem. Zacepiony o lusterko kapelus odcepił i rzucił na tylne siedzenie Felkowego auta.

– Niech pan przygotuje kamerę – pedzioł pon inzynier do swego towarzysa. – Jeśli nasz eksperyment się powiedzie – wszyscy będą mogli obejrzeć go na Youtubie.

Pozirający na to z ukrycia dwaj woźnice nie byli zadowoleni z takiego obrotu sprawy.

– Psio mać! I co teroz? – spytoł jeden drugiego.
– Jak to co? Momy przecie plan B – odpowiedzioł ten drugi, po cym sięgnął do wielkiego plecaka, ftóry mioł na grzbiecie i wyciągnął zeń zwój liny. Następnie zakrodł sie ku fordowi tak dyskretnie, ze nie zauwazył go ani pon inzynier, ani pon z kamerom. Wnet jeden z końców liny zawiązoł na tylnym zacepie holowania. W tym casie jego kompan przywiązoł drugi koniec do wielkiego smreka.
– Hehehe! – chichotoł przy tym. – Niek teroz pon inzynierek spróbuje tego grzmota pociągnąć. Hehe!

– Krzesny, te fudamenty znowu wierchujom – zmartwiła sie Maryna. – Moze powinniście wyskocyć głośno ujadając i ik pogonić?
– Tyz o tym pomyślołek, ale nie wiem, jak na moje ujadanie zareaguje pon inzynier – odpowiedziołek. – On przecie nie wie, ze jestem tutok po to, coby mu pomóc. Lepiej moze spróbuje przegryźć line.

Tymcasem pon Bernatt sadowił sie juz w swoim elektrycnym ciągniku. Pon z kamerom tyz wsiodł do swego auta i zacął sie ryktować do filmowania całego eksperymentu.

Podkrodłek sie ku fordowi. Maryna cichutko frunęła za mnom. Chyciłek line w zęby. Krucafuks! Mocno była! Barzo mocno!

– Docie rade to przegryźć, krzesny? – spytała orlica.
– Prędzej cy później dom. Ale obawiom sie, ze racej później – odpowiedziołek. – To jakosi naprowde solidno lina. Taternicko abo cosi w tym rodzaju.
– To pockojcie, moze jo dom rade rozerwać jom swoim dziobem? – zaproponowała Maryna.

No i zacęli my sie we dwoje mocować sie z tom sakramenckom linom: jo zębami, a mojo towarzyska dziobem. Ale ani jo, ani ona nie mogła tego plugastwa rozsarpać.

Pon inzynier i pon z kamerom jakosi nie zauwazyli nos. Ba woźnice – niestety zauwazyli. I wnet usłysołek takom rozmowe:
– Ty! Widzis to co jo? Jakisi pies i jakiesi wielkie ptasysko skubiom nasom line!
– Widze! Cyzby byli w zmowie z tym inzynierem?
– Zywina w zmowie z cłowiekiem? Zgłupiołeś? W zmowie to moze być istota rozumno. A ten pies i ten ptok som przecie równie głupie jak nase konie.
– Ale co one ryktujom z tom linom?
– Pewnie ten pies myśli, ze to wyjątkowo długo kiełbasa, a ptok myśli, ze to wyjątkowo długi robal.
– Nie wiem, co one myślom, wiem, ze zaroz mogom te line zniscyć!
– W takim rozie przystępujemy do planu C.
– Plan C był taki, ze bieremy strzelbe i próbujemy tego inzyniera nastrasyć.
– Kapecke ten plan poprawimy: weźmiemy strzelbe, ale nie bedziemy niom nikogo strasyć, ino po prostu zastrzelimy te dwa bydlaki.

– Krzesno, chyba momy kłopot – pedziołek do Maryny, ftóro nie usłysała zbyt dobrze tej rozmowy, bo ona mo lepsy wzrok niz jo, ale słuch – gorsy. – Te ancykrysty zaroz bedom strzelały. Lepiej uciekojcie, a jo spróbuje sam te line przegryźć.
– O, nie! – prociwiła sie orlica. – To wy uciekojcie, a jo sama spróbuje jom jakosi rozdziobać.
– Nie zgrywojcie bohaterki – próbowołek przekonać Maryne. – Orłów w nasyk Tatrak i tak jest straśnie mało. Jeśli wos ustrzelom – to bedzie wielko strata dlo Tatrzańskiego Parku Narodowego.
– A jeśli wos ustrzelom – to bedzie wielko strata dlo wasego bacy i owiecek. – odrzekła Maryna. – Fto ik bedzie przed wilkami bronił?
– No dobrze – ustąpiłek. – Uciekojmy oboje. Ale niekze jesce po roz ostatni spróbuje to dziadostwo przegryźć.

Tymcasem jeden z woźniców wyciągnął z plecaka strzelbe i zacął ku nom mierzyć. Jego kompan zaś poucoł go:
– Ino nie spudłuj. Słysys? Celuj dobrze i nie spudłuj…

Z kolei pon inzynier właśnie postanowił rusyć w droge. Uruchomił elektrycny silnik swojego ciągnika, sarpnął do przodu i… niestety – ford ani drgnął. Przywiązany do smreka mocnom linom nie doł sie w ogóle rusyć z miejsca.

Chyciłek po roz ostatni line w zęby, choć sam juz nie za barzo wierzyłek, ze dom rade sie z niom uporać. I nagle… PAFFFFFF! – doł sie słyseć huk strzelby. Zaroz potem… AUUUUUU! – pocułek, ze trafili mnie! Krucafuks! Trafili! Dostołek w rzyć! No, właściwie to kula ino mnie drasnęła. Ale i tak zabolało. Zabolało tak sakramencko, ze z bólu mocniej zacisnąłek zęby. A przez to, ze je mocniej zacisnąłek, to – na mój dusiu! – przegryzłek wreście te line! I wte… HURRAAAA! Pojazd pona inzyniera Bernatta piknie pociągnął Felkowego forda mondeo ku Przełęcy Salmopolskiej!

– Ty bejdoku! – ryknął jeden woźnica do drugiego. – Jak ty strzelos! Jak nie umies strzelać, to trza było mi dać te strzelbe, sietnioku jeden!
– Jo jestem sietniok? Jo? – oburzył sie drugi woźnica. – To syćko twojo wina! Furt trajkotołeś mi nad uchem „Nie spudłuj, nie spudłuj”. I przez to nie mogłek sie skoncentrować.
– Nie zwaloj winy na mnie! Nie umies strzelać i ślus.
– Zaroz wyceluje strzelbe w te twojom głupiom gymbe i przekonos sie, cy rzecywiście nie umiem strzelać.

No i te dwa chłopy tak sie pokłóciły, ze w tej kłótni w ogóle przestały zwracać uwage na podązającego w strone przełęcy pona inzyniera. O Marynie i o mnie tyz najwyraźniej zabocyli. Haj.

I teroz, ostomili, poźrejcie jesce roz na ten filmik, do ftórego linka dołek wom tyz w poprzednim wpisie. Zwróćcie uwage na to, co sie dzieje w sesnostej sekundzie. Widzicie? Pon inzynier próbuje pociągnąć forda mondeo, ale nie doje rady. Bo to był jesce ten moment, kie ford był uwiązany do stojącego z tyłu smreka. Kwile później – ciągnik wroz z fordem piknie rusajom. Bo wte lina była juz przeze mnie piknie przegryziono. Tak więc sami widzicie, ze to, co jo tutok godom, to nie jest zodne bajdurzenie, ino najprowdziwso prowda. Bajako.

No i – jako juz wiecie – udało sie piknie dowieść, ze elektrycne ciągniki jak najbardziej mogom ciągnąć wozy z turystami po karkołomnyk górskik drogak. Moze więc końsko niedola na trasie do Morskiego Oka wreście sie skońcy? Moze fiakrzy przekonajom sie do zamiany koni na pojazdy elektrycne? Włącnie z tymi dwoma, co fcieli zaskodzić nasemu ponu inzynierowi? Cóz, obacymy, co bedzie. Nadzieja w kozdym rozie jest.

***************************************

Pon inzynier Bernatt po dotarciu do Przełęcy Salmopolskiej ostawił na niej Felkowego forda mondeo. Uznoł, ze górol ze Szczyrku – ftóry nadal w jego mniemaniu był właścicielem tego auta – z pewnościom wkrótce przybędzie po swojom własność. A on sam, wroz z ponem kamerzystom, wrócił sie do Wisły.

Długo ten ford na przełęcy nie stoł, bo jo wroz z Marynom Krywaniec pohybołek tamok za ponem inzynierem. Choć z postrzelonom rzyciom wcale nie było to łatwe. Jednak jak jest sie zaprawionym w trudak psem pasterskim, to nie z takimi niedogodnościami mozno se dać rade. Bajako.

Maryna i jo wsiedli do forda i rusyli w droge powrotnom. Kie zjezdzali my ku Szczyrkowi, znów ujrzeliśmy tego bidoka z zepsutym traktorem. Traktor stoł w tym samym miejscu, co poprzednio. A bidny górol juz nie próbowoł go naprawić, ino chodził w kółko i cosi mamrotoł. Zatrzymołek auto nieopodal, bo pomyśleli my z Marynom, ze moze do sie jakosi bidokowi pomóc? No i kie stanąłek, to usłysołek, jak górol godo:
– Ponie Bócku, spraw, coby odnolozł sie mój kapelus. Wse go tak piknie pilnowołek. Wse! Nie wiem, jak mogłek go zgubić! A to pamiątka po dziadku przecie. Sakramencko cenno pamiątka, bez ftórej cuje sie, jak byk był bez głowy. Pomóz mi, Ponie Bócku. Piknie pytom.

Ten cały kapelus zaś… dalej lezoł na tylnym siedzeniu nasego forda. Dokładnie tamok, ka go pon inzynier połozył. Maryna wnet chyciła zgube górola w swój dziób, wyfrunęła z auta i wzniesła sie na wysokość paru metrów nad ziemiom. Kie nolazła sie nad głowom niescynśliwca, wypuściła z dzioba to, co w nim trzymała. Kapelus spodł na ziem, dokładnie u stóp górola.

– O, Jezusicku! – zawołoł zaskocony, ba piknie uradowany. Łzy wdzięcności mu sie w ocak zakrynciły, poźreł zaroz w niebo, ale Maryny juz nie uwidzioł, bo ta wróciła do forda. – Cud! Prowdziwy cud! Mój kapelus sie odnolozł! Dziękuje ci, Ponie Bócku!

Chłop tak sie uciesył, ze z tej radości doznoł olśnienia umysłu i od rozu wpodł na pomysł, jak zreperować traktor.

My z Marynom zaś rusyli w dalsom droge. Bez przeskód dojechali my do mojej wsi pod Turbaczem. Ostawiliśmy forda pod Felkowom chałupom. W stanie prawie nienarusonym. No… moze zrobiło sie na nim pare rys, ale Felek na pewno nojdzie se dobrego lakiernika i autko bedzie jak nowe. Haj.

A potem Maryna poleciała ku Tatrom, jo zaś wróciłek na mojom hole. A kie wróciłek… i kie baca z juhasami odkryli, ze jestem ranny w rzyć, to na mój dusiu! Ale zacęli sie nade mnom litować! Uznali, ze musiołek paść ofiarom jakiegosi sakramenckiego kłusownika. I zaroz – coby mi ulzyć w cierpieniak – zacęli dawać mi do jedzenia najlepsom kiełbase, najlepse oscypki i najlepse bundze. A baca… naloł mi Smadnego Mnicha do miski! Po roz pierwsy w zyciu pozwolił mi sie napić Smadnego Mnicha! Tak więc godom wom: oberwanie w rzyć mo casem swoje dobre strony. Hau!