Sarenki na Paśportak

Kie rok temu opowiedziołek wom, jak to wroz z tatrzańskimi kozickami pojechołek do Warsiawy na Paśporty Polityki, Fusillecka, w komentorzu z 14 stycnia i godziny 18:04, napisała tak: No, to ja już teraz wiem, skąd sarny, które nas niedawno po raz pierwszy odwiedziły!!! Nie wiem tylko jednego, skąd wiedziały, że odwiedzam Twój blog Owczarku! Bo pewnikiem chciały skorzystać ze znajomości i zabrać się z Tobą i kozicami na te Paszporty!

Na mój dusiu! Sarenki z Fusilleckowyk okolic fciały uwidzieć te paśportowom gale? No to jo nie widziołek powodu, coby im w tym nie pomóc. Telo ino, ze Fusilleckowe okolice to Bory Tucholskie. Nigdy tamok nie byłek, a od mojej wsi jest do nik ponad 600 kilometrów. Ale co tam! Mało to jo róznyk podrózy w swoim zywobyciu odbyłek? Jak na psa – chyba niemało. No to pora na kolejnom. Haj.

Jak tylko wroz z kotem i Marynom Krywaniec skońcyli my świętować nas pikny triumf w Turnieju Śtyrek Stochów… yyy… Śtyrek Skocni, pohybołek do Nowego Targu. Stamtela – najpierw zakradając sie do jednego, potem do drugiego, a potem do trzeciego pociągu – dojechołek do Chojnic. A z Chojnic juz na własnyk łapak udołek sie do Parku Narodowego Bory Tucholskie. Kie dosłek do granicy parku, to uwidziołek między drzewami… jakby cosi biołego.

– Czy to ty, owczarku podhalański? – spytało to cosi. – To ty prowadzisz bloga w Polityce?
– Ano jo – potwierdziłek. – A wyście fto, krzesny?
– A, przepraszam, nie przedstawiłem się. Na imię mam Kuba i jestem łabędziem. Być może znasz mnie z bloga naszej wspólnej znajomej Fusilli?

Bioło zjawa wysła spomiędzy drzew. I wte faktycnie uwidziołek łabędzia. I to nie byle jakiego łabędzia! To faktycnie był Kuba – hyrny i siumny ptok, downy władca jeziora, nad ftórym zyje Fusillecka. Stoł na wprost mnie i wyglądoł dokładnie tak jak na zdjęciu, ftóre mozecie uwidzieć na Fusilleckowym blogu.

– Bajuści – pedziołek. – Ba z tego, co wiem, Fusillecka juz od ładnyk paru roków wos nie widziała. Co sie z womi działo?
– A, na stare lata postanowiłem przenieść się nie za daleko, ale nad jakieś bardziej zaciszne jezioro – pedzioł Kuba. – Mam jednak znajomych, od których co jakiś czas dowiaduję się, co słychać u naszej Fusilki i na jej blogu. Twój blog, owczarku, też znam, z opowieści tych samych znajomych. Wiem też, że chciałeś zabrać tucholskie sarenki na tegoroczne Paszporty Polityki.

Na mój dusiu! Jak na przedstawiciela gatunku łabędź niemy – ten był całkiem wygadany! Haj.

– No to skoro, krzesny, telo wiecie – pedziołek – to moze wiecie tyz, kany moge jo te sarenki noleźć?

Kuba ino obyrtnął łeb w strone leśnej gęstwiny i zamachoł skrzidłem. Ledwo to zrobił… z lasa wylozł wielki tłum saren. Na mój dusicku! Kielo ik było? Sto? Dwieście? Trzista? Nie licyłek. Ale na pewno duzo.

– Tak myślałem, że swoje poszukiwania sarenek zaczniesz od parku narodowego, do którego dotrzesz z Chojnic drogą ulubioną przez psy – zaśmioł sie Kuba. – Dlatego wszystkim sarnom chętnym na tę wyprwę poleciłem, żeby zebrały się właśnie w tym miejscu.

Krucafuks! Ten stary łabędź mioł łeb! Nic dziwnego, ze pokiela fcioł, to był ponem całego jeziora. Kieby nie on – to nie wiadomo jak długo byk sie z sarenkami sukoł. Podziękowołek piknie Kubie za te nieocekiwanom pomoc. I spytołek, cy on sam nie zefciołby pojechać z nomi do Warsiawy. On jednak pedzioł:

– Za młodu zrobiłbym to z chęcią. Teraz jednak wolę zacisze mojego jeziorka. A gdybym już miał wybrać się do tego teatru, to chyba tylko na „Jezioro Łabędzie”.

Cóz. Nie nalegołek. Pozegnołek sie piknie z Kubom. A potem wroz z sarenkami rusyłek ku Chojnicom, coby stamtela pojechać do Warsiawy. Podróz zajęła nom kapecke casu. Pociągi osobowe racej nie wchodziły w gre, bo taki tłum saren w wagonak pasazerskik za barzo zwracołby na siebie uwage. Pozostało korzystanie z pociągów towarowyk. I tak my zrobili. Po paru przesiadkak – byli my wreście w stolicy.

Ulicami, ftóre miołek okazje juz wceśniej poznać, poprowadziłek sarenkowom kompanie ku placowi Teatralnemu. Kie noleźli my sie pod piknym Teatrem Wielkim, sarenki pedziały, ze zgłodniały i chętnie by cosi zjadły. Na mój dusiu! Cy we Warsiawie som jakiesi korcmy dlo leśnej zywiny? Nic mi o tym nie wiadomo. Wiedziołek za to, ze nieopodal placu jest niewielki park, ftóry wedle guglowej mapy nazywo sie: „Zieleniec przy pomniku Nike”. No i właśnie ku temu Zieleńcowi zabrołek całe to parzystokopytne towarzystwo, coby tamok piknie se pojadło.

Wkrótce sarenki beztrosko zacęły skubać trowke abo inkse gałązki z krzoków i drzewek. Jo zaś – przesiąknięty nawykami psa pasterskiego – rusyłek wybadać okolice, coby sprawdzić, cy pasącemu sie stadu nie grozi zodne niebezpieceństwo. No i w poblizu tego całego Zieleńca odkryłek… sklep z militariami. Ze sklepu wysło nagle trzek rosłyk, niezbyt sympatycnie wyglądającyk chłopów. Kozdy z nik mioł na sobie myśliwskom kurtke, na głowie myśliwski kapelus, a na ramieniu – pokrowiec ze śmierzcionośnom strzelbom w środku.
– O, krucafuks! – zakląłek w myślak. – To polowace! Oby ino nie pośli ku Zieleńcowi.

Niestety – zgodnie z prawem pona Murphy’ego – rusyli właśnie w tamtom strone.
– Niedobrze – pomyślołek. – Trza uprzedzić sarenki!

I wartko pohybołek ku moim towarzyskom podrózy.
– Krzesne! – zacąłek wołać. – Koniec posiłku! Polowace tutok idom! W uciekaca!
– Ale gdzie mamy uciekać? – spytały zdezorientowane sarny. – Zawsze uciekałyśmy w las. Ale tutaj nie ma żadnego lasu!
Rozejrzołek sie. Zieleniec nojdowoł sie na pochyłym terenie i opadoł ku ulicy, ftóro w jednom strone pięła sie do wierchu (ale bez przesady – do górskik dróg to jej było daleko), a w drugom – prowadziła do tunelu. Uznołek, ze tunel to lepso droga uciecki. I właśnie tamok kazołek sarnom hipnąć.
– Najlepiej – poradziłek – cobyście wbiegły pomiędzy jadące ulicom auta. Uwazojcie ino, coby wos nie rozjechały!

Jak tej zywinie pedziołek, tak zrobiły. Bołek sie ino, ze ludzie z aut sie wścieknom. Ale nie! Oni ino pozatrzymywali te swoje blasane puski i zacęli z nik wyskakiwać. Ba nie po to, coby sie wściekać, ino po to, coby powyciągać telefony i robić selfia z sarenkami w tle. Inksi zacęli to syćko filmować. A jeden kierowca wyciągł z auta dwójke swoik dzieci i na tle tej piknej zywiny roz robił im zdjęcia, a roz kryncił filmik.

Jo tymcasem pozirołek z niepokojem, cy polowace nie nadchodzom. No i krucafuks… w pewnym momencie pojawili sie na skraju Zieleńca.

– Do stu tysięcy korników w Puszczy Białowieskiej! – zawołoł jeden z nik. – Widzicie to co ja?
– Widzimy – odpowiedzieli pozostali dwaj. – Chyba nie przepuścimy takiej okazji?

Polowace pośpiesnie ściągli strzelby z ramion i wyjęli je z pokrowców. Pif-paf-paf! – rozległo sie nagle. Na scynście – być moze zbytnio podnieceni tom niespodziewanom okazjom do polowacki – syćka chybili.

– Za nimi! – zawołali polowace i rusyli w pościg. Zupełnie nie przejęli sie tym, ze droga przez tamtejsy tunel jest nie dlo piesyk, ino dlo aut i tramwajów. Kazołek sarenkom jak najsybciej biec ku drugiej stronie tunelu. Polowace fcieli ocywiście pobiec za nomi, ale nagle droge zastąpił im ten pon, ftóry smartfonem uwiecnioł swoje dzieci na tle sarenek.
– Co panowie sobie myślą! – ryknął ten pon. – Dzieciaki mają taką frajdę! Tyle sarenek w środku miasta! A wyście przychodzicie je tu straszyć!
– Właśnie! – zawołołała jakosi poni z inksego auta. – Zrobiłam sobie selfie z sarenkami, ale wyszło mi nieostre. Więc chciałam zrobić jeszcze jedno, ale przez was – barany jedne – nie zdążyłam, boście przepłoszyli te zwierzątka!
– Ja też przez was nie zdążyłem zrobić sobie porządnego zdjęcia z tymi zwierzakami! – zawołoł jakisi inksy cłek.
– Ja też!
– Ja też!
– I ja!

No i polowacy naroz obległ tłum rozwścieconyk smartfonowyk fotografów. Dzięki temu sarenki i jo zyskali na casie. Wybiegli my z tunela. A potem nazod skierowali sie ku Teatrowi Wielkiemu.

Kie znowu byli my pod teatrem, trza było pomyśleć, jak to całe stado wprowadzić do środka. Rok temu – moze bocycie – kie przyprowadziłek na Paśporty kozice, to ta zywina sama dała se rade – zaprawiono w skakaniu po stromyk górskik ścianak, bez trudu dostała sie na dach budynku. Sarenki – tyz piknie skacom, ale jaz tak świetnymi alpinistkami jak kozice to one jednak nie som. Bajako.

Postanowili my obejść gmach dookoła. Moze trafi sie jakiesi miejsce, kie bedzie mozno niepostrzeznie wkraść sie do środka? No i kie tak śli my wzdłuz jednej z bocnyk ścian, to nagle… z jednej bramy wyjrzała tako jedno poni. Wnet uświadomiłek se, ze jo znom jom z widzenia podcas wceśniejsyk odwiedzin tego teatru – to jedno z pracującyk tamok bileterek.

– Zwierzątka! Jakie śliczne! – uciesyła sie poni bileterka. Ale na zaskoconom nie wyglądała. Cyzby sarny na ulicak Warsiawy to była codzienność? Zaroz syćko sie wyjaśniło. Poni bileterka zacęła godać:
– Biedactwa moje! Wiem, że ścigają was myśliwi, bo przed chwilą dzwonił do mnie mój mąż i powiedział mi, że widział was w tunelu na trasie W-Z. Nie martwcie się, moje kochane myszki. Ukryję was w teatrze. Chodźcie za mną.

– Owczarku – sarny zwróciły sie ku mnie – mamy iść za tą panią? W lesie obowiązuje nas zasada nieograniczonego braku zaufania do każdego człowieka. W dodatku ona myli nas z myszami!
– Tym sie nie przejmujcie – pedziołek, uznając, ze nie jest to najlepso pora na wykład z potocnego znacenia słowa „myszka” w ludzkiej mowie. – Lepiej posłuchojcie tej poni i idźcie za niom. Przecie dostanie sie do środka teatru było nasym celem.

No i sarenki – jedno po drugiej – zacęły przechodzić przez brame. Kie juz przesły syćkie opróc kilku ostatnik, doł sie nagle słyseć krzyk:
– Patrzcie! Tam są!
O, krucafuks! Ci polowace znowu nos noleźli!

– Sybciej! – zawołołek ku sarenkom.
No i na scynście zanim te ancykrysty ponownie dobyły swyk strzelb, ostatnie z moik podopiecnyk zdązyły schronić sie w budynku teatru. Ale polowace nie dali za wygranom. Wartko podbiegli do bramy. Tyz fcieli dostać sie do teatru, ale wte – poni bileterka stanęła im na drodze. Ja zaś stanąłek za niom, cekając na dalsy bieg wydarzeń.

– Z drogi! – wrzasnął jeden z polowacy.
– Nie ma mowy – pedziała poni bileterka. – To przejście służbowe.
– A to legitymacja łowiecka – odrzekł chłop, wyciągając z kieseni kartonik podobny do dowodu osobistego, telo ino, ze nie rózowy, ino zielony. – Widzieliśmy wchodzące tu sarny. A sarny są po to, żebyśmy my, myśliwi, na nie polowali.
– Te sarny, drogi panie, zostaną wykorzystane do przedstawienia pod tytułem „Krakowiacy i górale” – rzekła poni bileterka.

Na mój dusiu! Kłamała jak z nut! No ale w końcu jest ona pracownicom teatru, we ftórym nuty – i to nie byle jakie, ale ryktowane przez najlepsyk kompozytorów – som barzo cęsto wykorzystywane.

– Nie wiem, czy pan wie – godała dalej poni bileterka – że w drugiej odsłonie „Krakowiaków i górali” jest las. No i reżyserujący to przedstawienie pan Jarosław Kilian, wpadł na pomysł, żeby po tym lesie chodziły żywe sarny.
– Mało mnie to obchodzi, co jakiś tam reżyser sobie wymyślił – pedzioł polowac. – Teraz jest nowe prawo, które zezwala nam na polowanie wszędzie tam, gdzie nam się podoba. I zgodnie z tym prawem kto będzie przeszkadzał nam w polowaniu, ten zostanie ukarany grzywną w wysokości 5 tysięcy złotych.
– To chyba jakiś żart.
– Czy ja wyglądam na żartownisia? – No, niestety nie wyglądoł. – Doniosę na panią tam, gdzie trzeba. I nie wiem, ile wam płacą w tym waszym teatrze, ale coś mi się zdaje, że całej pensji pani nie wystarczy na zapłacenie grzywny.

Tutok poni bileterka chyba kapecke sie przejęła. Natomiast jo… wpodłek w straśliwom złość. No bo krucafuks! Te fudamenty próbowały te bidocke zastrasyć! Niedocekanie ik! Przestołek nad sobom panować. Wyskocyłek zza poni bileterki.

– Hauhau!!! Hauu!!! Hau!!! – Wiem, rzadko uzywom jaz tak brzyćkik słów, ale byłek naprowde wściekły. Piknie zatem przepytuje, za te zacytowane tutok wulgaryzmy, ale przecie mojo realacja z tego całego zdarzenia musi być prowdziwo w kozdym scególe.

Polowacy tak przestrasyło moje scekanie, ze poupuscali swe strzelby na chodnik. Na kufak zaś zrobili sie bioli jak owiecki mojego bacy. I rzucili sie do uciecki. No to jo pohybołek za nimi, ujadając głośno. Kątem oka uwidziołek, jak poni bileterka podniesła z ciekawości jednom z porzuconyk strzelb. Strzelba… nagle wypaliła. Wystrasono poni upuściła broń, a jo usłysołek gwizd przelatującej nad mojom głowom wiązki śrutu. Ułamek sekundy później śrut trafił w rzycie syćkik trzek polowacy. Na ik scynście nie zostoli zbyt powoznie ranieni, ale co ik zabolało, to zabolało.
– Auuu! – zawołoł jeden z nik, łapiąc sie za rzyć. – Ta bestia już zaczyna nas podgryzać! Musimy szybciej uciekać!
– Wszystko przez tę babę! – zawołali pozostali dwaj. – Pewnie naoglądała się Bambiego, szkalującego dobre imię myśliwych!

Polowace pohybali najpierw na plac Piłsudskiego, a potem na Krakowskie Przedmieście. Pare rozy próbowali schronić sie w jakimsi sklepie abo korcmie, ale jo skutecnie odgrodzołek ik od wselkik drzwi. Wreście wbiegli my na teren Uniwersytetu Warsiawskiego. W tej całej gonitwie okrązyli my budynek Wydziału Historycnego, potem budynek Prawa i Administracji, a potem jesce budynek Polonistyki. Cyli w sumie ci trzej powinni być mi wdzięcni – dzięki mnie w rekordowym tempie zalicyli trzy wydziały jednego z dwók najbardziej prestizowyk uniwersytetów w Polsce.

Po kwili wybiegli my na ulice, co to nazywo sie Oboźnom, a następnie pognali na porośnięty trowom teren, opadający w strone Wisły. W okolicy krynciło sie sporo róznyk psów. Cynść z nik to były bezpańskie kundle, a cynść była wypuscono z chałup przez właścicieli, coby samodzielnie spacerowały se po polu. No i zaroz z tuzin mniejsyk i więksyk piesków zacął mi towarzysyć.

– Wolno wiedzieć, nieznajomy, owczarku, w co ty się bawisz z tymi trzema panami? – spytały psy.
– A, w takom barzo fajnom zabawe, co to nazywo sie „polowacka na polowacy”. Fcecie sie przyłącyć?
– Pewnie! – zawołały psy. I tak oto za polowacami gonił juz nie ino jeden owcarek, ale cało pikno grupa pościgowo. Towarzysyło temu radosne scekanie, ftóre polowacom jednak widziało sie chyba bardziej straśnym niz radosnym.

Kie dobiegali my juz do brzegu Wisły, uświadomiłek se, ze za niedługo w teatrze zacnie sie paśportowo impreza.

– Krześni – odezwałek sie do swyk kompanów, nie przerywając pogoni. – Podobo sie wom ta zabawa?
– Pierwszorzędna! – padła chóralno odpowiedź.
– No to mom ku wom prośbe – godołek dalej. – Śpiese sie na jednom impreze. A tyk trzek, ftóryk gonimy, fce złozyć donos na jednom barzo sympatycnom poniom. Cy mozecie gonić ik tak długo, jaze odefce im sie donosenia na kogokolwiek?
– Nie ma problemu. Dla nas to czysta przyjemność – zapewnili mnie psi druhowie. – Jak będzie trzeba, to pogonimy ich nawet do Psiego Pola. Albo do Pieskowej Skały. Albo do Psiej Trawki. Hehe!

Podziękowołek piknie tym siumnym siuhajom i odłącyłek sie od pościgu, ftóry jo sam zapocątkowołek. Wróciłek na plac Teatralny. Zakrodłek sie do teatru. A tamok – za pomocom swego owcarkowego nosa – bez trudu odsukołek moje sarenki. No i zaroz wspólnie udali my sie do piknej Sali Pona Moniuszki, ka miało sie odbyć rozdanie Paśportów. Roześli my sie po całej widowni i powciskali w rózne kąty, coby za barzo nie rzucać sie w ocy, ba zarozem tak, coby dobrze było widać całom scene. Abo przynajmniej prawie całom.

Ku mojemu miłemu zaskoceniu pocątek imprezy był – mozno tak pedzieć – góralski. Bo najpierw zaśpiewała hyrno górolka z Beskidu Zywieckiego, poni Monika Brodka. Potem zaś mozno juz było piknie sie dowiedzieć, fto w jakiej kategorii zdobył jaki Paśport. Ocywiście naso poni Dorotecka tyz tamok była! I wroz z hyrnom dyrygentkom, poniom Agnieszkom Duczmal wręcyła Paśport hyrnej śpiewacce operowej, poni Joannie Freszel. Sarenkom zaś barzo sie spodobało, ze właśnie ta poni została nagrodzono. Bo ona – jak ujawniono przy okazji – jest nie ino śpiewackom, ale tyz absolwentkom SGGW, ka studiowała ochrone środowiska. A skoro zno sie na chronieniu środowiska – to na chronieniu sarenek tyz! Dlotego sarenki pedziały, ze jeśli bedom kiedykolwiek miały okazje posłuchać jej śpiewu, to barzo uwoznie bedom sie wsłuchiwały. Bo fto wie? Moze poni Joanna – między wiersami – wyśpiewuje instrukcje dlo zywiny, jak skutecnie chronić sie przed myśliwymi?

Po gali – jak zwykle – była cynść nieoficjalno, cyli witacki i pogawędki w kuluarak oraz pocęstunek. Mi wte udało sie spotkać z poniom Doroteckom i poniom Agnieszkom, co to w Polityce ryktuje artykuły archeologicne i historycne, a w pocątkak tego bloga – nieftórzy moze bocom – wklejała tutok moje wpisy.

Sarenki tymcasem posły sprawdzić, cy wśród podawanego jadła nie nojdzie sie cosi dlo nik. No i nolazły to…

to…

to…

i jesce to…

Tego ostatniego zreśtom ludzie… w ogóle nie jedli! Więc dobrze ze chociaz sarenki jadły, bo przecie skoda by było, kieby jakosi serwowano tamok potrawa zupełnie sie zmarnowała.

A potem posłek wroz z sarnami na Dworzec Centralny. Spytołek je, cy trafiom do domu bez mojej pomocy. Zapewniły, ze tak. Więc pozegnali my sie i one odjechały na północ, a jo na południe. Następnego dnia rano byłek juz nazod w mojej wsi.

A ci trzej polowace? Cy oni tyz juz som nazod w swoik chałupak? Jeśli nie som więksymi głuptokami, niz mi sie widziało – to tak. A cy spełniom swojom groźbe i doniosom na sympatycnom poniom bileterke? Mom nadzieje, ze psy, ftóre poznołek pod Warsiawskim Uniwerkiem, skutecnie ik do tego zniechęciły. A jeśli w najblizsyk dniak w zodnyk wiadomościak nie nojde informacji o aferze sarenkowej w warsiawskim Teatrze Wielkim – to wte juz bede mioł nie nadzieje, ino piknom pewność. Hau!