Ratuje ducha Świąt Bozego Narodzenia

Mojo gaździna to mądry cłek. A jednak i jej zdarzo sie zupełnom bździne palnąć. Bo wiecie, co pedziała niedowno Józce spod grapy? Pedziała to:

– Byłak niedowno z moim chłopem w Nowym Targu. No i przechodzili my koło sklepu z alkoholem. A tamok – stała flaska z meksykańskom tekilom. Wte chłop poźreł, westchnął i pedzioł: „Wies co, matka? To ciekawe, ze jo telo juz mom roków, a jesce nigdy tej tekili nie skostowołek. Mój przodek, kie zył na tym Dzikim Zachodzie, pił jom wiele rozy, a jo – jesce nigdy!” Kie jo to usłysałak, to wpadłak na pomysł – święta idom, to jo dom mu te tekile pod choinke. Haj.

Sami widzicie, ze to, co gaździna pedziała, to bździna sakramencko! Ona miałaby dawać cosi pod choinke? Na mój dusiu! Przecie wiadomo, ze od tego jest Święty Mikołaj! Niekany tyz janiołek – jako bywalcy budy mnie uświadomili. Ale zwykły śmierztelnik? Przenigdy! Jeśli gaździna fce, coby baca dostoł pod choinke tekile, to niek listownie popyto o to Mikołaja, a nie sama kupuje! Inacej zniscy ducha Świąt Bozego Narodzenia! Zniscy i ślus!

Myślołek, ze gaździna prześpi sie i oprzytomnieje. Niestety – cosi opętało jom na dobre. Z samiućkiego ranka pojechała do Nowego Targu. Wróciła po południu z piknom flaskom tekili. Nie miała kłopotu ze zrobieniem tego syćkiego w tajemnicy przed bacom, bo ten akurat był w Krakowie, u syna i synowej, ftóryk chyciło jakiesi przeziębienie. Baca pojechoł więc na kilka dni, coby zaopiekować sie nimi i wnukami.

Kie nastała noc, jo zakrodłek sie do chałupy. Zacąłek posukiwania i… nolozłek te tekile w safie między kieckami gaździny! No, krucafuks! Ona naprowde ducha Świąt Bozego Narodzenia fce popsuć! Całe scynście, ze mo mnie. Jo uratuje jom przed skutkami jej własnego błędu. Uratuje te Święta! Wykrodłek flaske z safy. Pohybołek do lasa. Kusiło mnie, coby tej tekili skostować, ale jakosi tak głupio było wypijać prezent, ftóry nie mioł być dlo mnie, ino dlo bacy. Zakopołek flaske tak głęboko, ze najprędzej za tysiąc roków jakisi archeolog jom nojdzie. Zadowolony wróciłek do swej budy.

Rano – okazało sie, ze zniknięcie tekili gaździna odkryła sybciej niz sie spodziewołek. Cudowała, jak to mozliwe, ze flaske ukrytom głęboko w safie ftosi nolozł? I fto to w ogóle mógł być? Uznała, ze to jakisi dzieciak ze wsi musioł zrobić jej głupi śpas. Śpekulowała, cy zrobić śledztwo, coby wykryć winowajce? Ba w końcu uznała, ze za duzo trudu bedzie jom to kostowało.

No i jo juz myślołek, ze ocaliłek ducha Świąt. A ona – na mój dusiu! – znów do Nowego Targu pojechała! I nowom flaske tekili przywiezła! Krucafuks! Nie było rady. Musiołek znów do chałupy sie zakraść. Nolozłek flaske w tej samej safie, co poprzednio. Ino była kapecke głębiej schowano. Wyniesłek swojom zdobyc z chałupy. Zaniesłek do lasa i zakopołek tak głęboko, ze najprędzej za dwa tysiące roków jakisi archeolog jom nojdzie.

Cy to gaździne cegosi naucyło? Nicego krucafuks! Pedziała, ze nie wie, co to za dzieciak furt robi jej śpasy, ale ona fce dać chłopu tekile pod choinke i ślus. No i trzeciom flaske kupiła! Tym rozem schowała jom w skrzyni, a skrzynie zamkła na kłódke. Tak więc tym rozem zdobycie tekili było trudniejse. Ale nie niemozliwe! Musiołek ino popytać o pomoc konia Janieli.

W łońskom niedziele, kie i mojo gaździna, i Janiela posły do kościoła, jo udołek sie do stajni w Janieli obejściu i pogodołek z koniem. Pocątkowo koń nie był za barzo zakwycony moim pomysłem. Ba obiecołek mu, ze jeśli mi pomoze, to wykrodne dlo niego całe pudełko kostek cukru. Wte koń tak sie zakwycił i tak zacął radośnie wykrzykiwać te swoje końskie „Ihaha!”, ze musiołek wartko zapchać mu gymbe sianem, coby jakisi cłowiek go przypadkiem nie usłysoł.

No i pośli my ku mojej chałupie. Wpuściłek konia do środka i zaprowadziłek po schodak na piętro, ka w kącie sieni nojdowała sie skrzynia z tekilom w środku. Kapecke trudno było bidokowi wspinać sie po tyk schodak, ale to przecie koń zaprawiony w chodzeniu po górskik wertepak, więc jakosi doł se rade.
– No dobra, krzesny – pedziołek. – Mocie tutok te skrzynie. Uzyjcie mocy swoik końskik kopyt i rozwalcie te sakramenckom kłódke. Kie to zrobicie, jo bede mógł piknie dostać sie do tekili i mom nadzieje, ze juz nic nie zakłóci ducha nadchodzącyk Świąt.
– Zrobi sie – pedzioł koń. – Ino na wselki wypadek odsuńcie sie kapecke na bok.
No to odsunąłek sie. A koń stanął rzyciom do skrzyni, zamachnął sie tylnym kopytem i… PRASK!!! O, Jezusicku! Ale to był kop! Skrzynia frunęła do wierchu, wybiła sybe w oknie, przeleciała nad podwórkiem i rozwaliła wejście do kurnika. Zaroz z kurnika wypadła gromada spanikowanyk kur.
– W uciekaca! – wołały kury. – Talibowie zaatakowali nas kurnik!
– Spokojnie, krzesne! – zawołołek wychylając sie przez zniscone okno. – Nimo tutok zodnyk Talibów! Ino my z koniem ratujemy Boze Narodzenie!
– Nie wiemy, co wy tam ratujecie – odpowiedziały kury. – W kozdym rozie jeśli gaździna fce zjeść dzisiok jajeśnice – to bedzie jom miała. Ale jeśli fce zjeść jajka na twardo – to nic z tego.
– Cy jo moge juz iść do swej chałupy? – odezwoł sie koń.
– A, idźcie, idźcie! – odpowiedziołek kapecke zdenerwowany. – Naryktowaliście bigosu krucafuks! Mieliście ino rozwalić kłódke, a nie przeinacać te skrzynie w pocisk balistycny!
– Przeprasom, casem sam zabocowuje, jako wielko siła drzemie w moik kopytak – usprawiedliwioł sie koń.
Nagle… pocułek zapach gaździny.
– Krucafuks! – zakląłek.
– No, juz nie złośćcie sie na mnie – popytoł koń.
– Jo sie nie złosce – odpowiedziołek. – Jo wartko myśle, co robić. Mojo gaździna wraco do chałupy wceśniej niz sie spodziewołek! Widocnie msa w kościele była krótso niz zwykle.
– No to w uciekaca! – zawołoł koń i skierowoł sie ku schodom w dół.
– Nie tamok! – zawołołek.
– A kany? – spytoł koń.
– Na strych! Jeśli zejdziemy na dół, to wpodniemy prosto na gaździne!
Poprowadziłek konia ku schodom na strych. Były jesce ciaśniejse niz schody na piętro, ale jakosi udało mu sie wgramolić po nik na góre. W tym samym casie gaździna dosła do obejścia.
– Na mój dusicku! – zawołała na widok rozwalonego kurnika. – A co sie tutok stało?
Po kwilecce zadarła głowe do wierchu.
– Słyse, ze ftosi jest na strychu! Fto tam?
No to piknie! Ta beskurcyja koń nie umiała wejść na strych tak, coby nie narobić przy tym hałasu. Nic dziwnego, ze gaździna go usłysała. Zaroz wesła do chałupy i rusyła po schodak na góre.
– Chyba wpadli my – jęknął koń.
– Niekoniecnie – pedziołek. – Pomózcie mi wartko wyryktować barykade.
I zaroz wroz z koniem zacęli my ściągać rózne graty, co to sie tamok nojdowały i rzucali my je pod drzwi. Po kwilecce klamka w drzwiak posła w dół. Ale drzwi sie nie otworzyły. Naso barykada zdała egzamin. Przynajmniej na rozie.
– Fto siedzi na tym strychu?! – doł sie słyseć zza drzwi głos gaździny. – Otwierać!
I zaroz zacęła z całej siły napierać na drzwi. Na mój dusiu! W złości to ona mo takom siłe, ze chyba jednak zaroz te nasom zapore sforsuje!
– No toście mnie załatwili, krzesny – biadolił koń. – Nawet kie waso gaździna nie zdoło tu wejść, to co dalej? Nie zostoniemy tutok przecie na wiecność!
– Pewnie ze nie – zgodziłek sie z koniem. – Uciekniemy przez wyjście na dach!

Była tamok na tym strychu tako pikno klapa zamykająco otwór w dachu. Baca specjalnie wyryktowoł ten otwór w stanie wojennym. Kie odbywały u nos spotkania działacy podziemia, to baca wpodł na pomysł, coby w rozie nalotu ubeków stworzyć mozliwość uciecki przez dach. Teroz ta mozliwość przydała sie nom.

Do klapy prowadziła tako barzo prymitywno drabinka. Koń – dopingowany strachem – jakosi wlozł po niej. Zacął przepychać sie przez ciasny otwór, ba… nagle sie zatrzymoł.
– Sybciej, krzesny! – ponaglołek. – Gaździna zaroz tu bedzie!
– Utknąłek! – odpowiedzioł koń. – Ten otwór jest dlo mnie za ciasny!
Niedobrze! Pozirołek na nasom barykade i syćko wskazywało na to, ze juz naprowde niedługo wytrzymo.
– Pomoge wom! – pedziołek do konia. – Ino uwazojcie. Kapecke zaboli.
I zaroz mocno ugryzłek go w rzyć.
– Auuuu! – zawołoł koń.
Ale pomogło! Piknie przelozł przez otwór i nolozł sie na spadzistym dachu nasej chałupy.
– Co teroz? – spytoł. – Kapecke głupio na tym dachu wyglądom. Kiebyk chociaz mioł jakiesi skrzypce, to mógłbyk skrzypka na dachu udawać.
– Pockojcie, niek kwilecke pomyśle – pedziołek. – Na rozie trzymojcie sie i postarojcie nie zjechać w dół.
– Niestety, obawiom sie, ze właśnie zjeeeeee…! – odrzekł koń, a po kwilecce dało sie słyseć głośne praśnięcie.
– O, Jezusicku! – przeraziłek sie. – Zyjecie, krzesny?
– Zyje! – odezwoł sie koń jakosi tak dziwnie dudniącym głosem. – Ale od tego upadku straciłek wzrok! Nic nie widze! Jestem ślepy jak Łysek z pokładu Idy!

Wylozłek na dach i poźrełek w dół. Na mój dusiu! Koń wcale nie oślepł ino… pod chałupom stała tako barzo staro becka, ftórej baca uzywoł kiesik do zbierania dyscówki. No i koń, kie spodł na dół, to łeb wbił mu sie w te becke właśnie. I tak scynście, ze karku se przy tym nie skryncił.

Tymcasem barykada pod naporem rozwścieconej gaździny zacęła ustępować. Ukryłek sie wartko w kącie. W ostatniej kwili! Drzwi w końcu sie otwarły i gaździna wdarła sie na strych. Kie uwidziała, ze klapa w dachu jest podniesiono, zaroz ku niej podbiegła i wyjrzała na zewnątrz.

– A to co za beskurcyja? – zawołała zdziwiono. Najwyraźniej uwidziała tego bidnego konia z beckom na głowie.
– Cosi z tak dziwacnom kufom to przecie nie moze być ani cłowiek, ani zywina! – uznała po kwili. – To diask! Na mój dusiu! Juz syćko rozumiem! To diask mi te tekile wykrado! Pockoj, fudamencie! Juz jo cie za kwile wodom święconom załatwie!

Po tyk słowak gaździna zbiegła na dół. Chyciła po drodze flaske z wodom święconom i wybiegła do pola. Pohybała na tył chałupy, ka koń Janieli ciągle nie mógł wyciągnąć łba z tej sakramenckiej becki.
– A mos, weredo! – zawołała gaździna i całom flaske święconej wody na koński grzbiet wychlupała.
Zmocony koń odruchowo zacął sie z tej wody otrząsać. A kie sie otrząsoł, to prasnął łbem w rosnące obok drzewo i… becka rozpadła sie na kawałecki.
– O, Jezusicku! Widze! Znowu widze! – uciesył sie koń. – To cud! Jak dlo mnie – to duzo pikniejsy cud, niz kiebyk w noc wigilijnom zacął po ludzku jakiesi bździny godać!
I pohyboł ku swej chałupie.
– Na mój dusiu! To nie diask! – uświadomiła se wreście gaździna. – To story, pocciwy koń Janieli! A więc to on sie do mnie po tekile zakradoł! Ino skąd u tej beskurcyjej takie zamiłowanie do tekili? Słysałak o koniak, ftóre barzo lubiom piwo. A teroz widze, ze nieftórym piwo juz nie wystarcy! Zagranicnyk alkoholi im sie zafciewo! Zwykłym wiejskim koniom! Co za casy!

*************

Flaska tekili, jak sie okazało, rozbiła sie wroz ze skrzyniom. Skorzystały z tego ino kury, ftóre zaroz sie do tego napitku dobrały i potem jaz do wiecora miały barzo dobry humor.

Tego samego dnia juz cało wieś wiedziała o przygodzie mojej gaździny. Samo gaździna zaś, po telu niespodziewanyk wrazeniak, usnęła i spała mocno. Dopiero nad ranem obudziło jom głośne pukanie. Gaździna zwlekła sie z wyrka i otworzyła drzwi. Okazało sie, ze to Janiela pukała. Stała przed wejściem i trzymała w ręku flaske tekili.
– Cego fcecie, Janielciu? – spytała gaździna.
– No, jo… – zacęła nieśmiało Janiela. – Fciałak wos piknie przeprosić za to syćko, co ten mój koń, ancykryst jeden, narobił. Jo wom naprawie te syćkie skody…
Gaździna machnęła rękom.
– Dojcie spokój, krzesno – pedziała. – Przecie wiem, zeście specjalnie tego konia tutok nie nasłali. Skody to se sami naprawimy, kie ino mój chłop z Krakowa wróci.
– Więc weźcie chociaz te tekile, w zamian za flaske, ftórom mój koń rozbił – popytała Janiela. – Jak nie weźmiecie, to pomyśle, ze sie na mnie gniewocie.
No to gaździna przyjęła flaske, coby Janiela tak nie pomyślała.

Minął moze kwadrans, jak do chałupy zapukała staro Jaśkowo, co to jest najbidniejso w nasej wsi. W ręku trzymała… flaske tekili.
– Pokwolony – pedziała Jaśkowo. – Dowiedziałak sie, ze juz po roz trzeci straciliście tekile, co to kupiliście jom swemu chłopu pod choinke. No to pojechałak wartko do miasta i kupiłak wom nowom.
– Zwariowaliście, krzesno?! – zawołała gaździna. – Nie mocie dutków, a taki drogi trunek mi kupujecie?
– A, właśnie zagrałak w totolotka – pedziała Jaśkowo. – Sóstki wprowdzie nie trafiłak, ale udało mi sie trafić cwórke. Na tekile to wystarcyło.
– Dziękuje wom piknie – pedziała gaździna. – Ba tekile juz mom. Od Janieli właśnie dostałak.
– E, lepiej weźcie – pedziała Jaśkowo. – Skąd wiecie, cy ty ten koń znowu sie do wos nie włamie? Lepiej miejcie flaske zapasowom.
– No to moze chociaz za niom zapłace? – zaproponowała gaździna.
– Mowy nimo!- prociwiła sie Jaśkowo. – Telo rozy mi pomogliście! To teroz miałabyk cięzki grzych, kiebyk wzięła od wos dutki! Przyjmijcie ode mnie te flaske w prezencie. Piknie pytom. Barzo piknie!
Gaździna zrozumiała, ze jeśli nie przyjmie podarunku, Jaśkowo bedzie straśnie niescynśliwo. Dlotego przyjęła.

Ale na tym nie koniec! Krucafuks! Potem przyseł do gaździny Stasek Kowaniecki, potem Wojtek Murzyn, potem Wincenty, potem probosc, potem sołtys… Na mój dusiu! Cało wieś przysła! I syćka wręcyli gaździnie po flasce tekili, coby dała jom pod choinke bacy!

A z wiecora zajechała pod nasom chałupe cięzarówka. Zaroz wysiodł z niej Felek znad młaki, co to jest najbogatsy w mojej wsi.
– Na mój dusiu! Feluś! – zawołała gaździna, kie otworzyła Felkowi. – Chyba nie fces mi pedzieć, ze w środku ta cało cięzarówka jest wypełniono tekilom dlo mnie!
– Skąd wiedziliście, krzesno? – spytoł Felek.
– Słodki Jezusicku! – Gaździna złapała sie za głowe. – Najwiękso kutwa w całym województwie małopolskim odbarowuje mnie cięzarówkom tekili! Jak to mozliwe?
Felek podrapoł sie po potylicy.
– Nie pytojcie, krzesno, jak to mozliwe, bo jo sam nie wiem. Po prostu nie wiem. Ale jakosi ta atmosfera zblizającyk sie Świąt tak na mnie wpłynęła, ze postanowiłek wom dopomóc.
– No dobrze, Feluś – pedziała gaździna, kie kapecke ochłonęła. – Ino kany jo to syćko schowom, coby mój chłop przed Wigiliom tego nie uwidzioł?
– Nie turbujcie sie, krzesno – pedzioł Felek. – Jak u siebie nie mocie miejsca, moge w swojej hurtowni to syćko przechować. I dopiero w Wigilie wom podrzuce.

*************

I tak oto z moik ślachetnyk planów nic nie wysło. Nie dom rady przed Świętami wykraść z Felkowej hurtowni syćkiej tekili. A nawet kiebyk doł – to cosi mi sie widzi, ze Felek zaroz dokupiłby nowej. Haj.

Tak więc, ostomiły Święty Mikołaju, sam widzis: robiłek, co w mojej owcarkowej mocy, coby syćko było tak, jak w Święta być powinno. Ale niestety ratowanie ducha Świąt wcale nie jest takie łatwe! Chociaz z drugiej strony… musis, Mikołaju, obiektywnie przyznać, ze ludzie we wsi barzo ładnie sie wobec mojej gaździny zachowali. No to mom nadzieje, ze w wigilijny wiecór piknie wynagrodzis to im syćkim. Nawet tej weredzie Felkowi. Hau!

P.S. A wom, ostomili, zyce, coby Mikołaj mnóstwo piknyk prezentów wom podarowoł. I takik, co to mozno połozyć je pod choinkom, i tyk inksyk tyz. Zyce tego Abnegateckowi, Alecce i Jerzoreckowi, Alfredzickowi, Alsecce, Amigeckowi, Anecce Chochołowskiej, Anecce Holenderskiej, Anecce Schroniskowej, Alfredzickowi, Babecce, Badzieleckowi, Basiecce, BlejkKocickowi, Borsuckowi, Danusiecce, Emilecce, EMTeSiódemecce, Enzeckowi, Fomeckowi, Gosicce, Grazynecce, Grzesickowi, Helenecce, Heretickowi, Hokeckowi, Hortensjecce, Inecce, Innocencickowi, Jagusicce, Janickowi, Jarutecce, Jasieckowi Juhasowi, Jerzeckowi, Jędrzejeckowi, Józefickowi, KaeSicce, Kapisonecce, Kiciafecce, Kiniecce, Maackowi, Małgosiecce, Mietecce, Misieckowi, Moguncjuseckowi, Mordechajeckowi, Motyleckowi, Mysecce, Noboru Watayecce, Okonickowi, Olecce, Orecce, Paffeckowi, PAKeckowi, Plumbumecce, Poni Agnieszce, Poni Basi i Ponu Pietrowi wroz z Rudolfem, Poni Dorotecce, Poni Justynie wroz Maćkiem i Michałem, Ponu Jakubowi, Ponu Kapitanowi, Profesoreckowi, Rysberlineckowi, Sebastianickowi, Teodorecce, Teresecce, TesTeqeckowi, Tsubakecce, Tubyleckowi, Ubukruleckowi, Waniliowej Mysecce, Wawelokowi, Yanockowi, Zbyseckowi, Zeeneckowi, Zimbabwecce, syćkim politykowym i niepolitykowym blogowicom, no i w ogóle całej ludzkości i syćkiej zywinie. Wesołyk Świąt!!! 😀