Kłusownik

W poprzednim wpisie godołek między inksymi o tym, ze wielkim zagrozeniem dlo tatrzańskik świstaków som kłusownicy. Cemu w ogóle oni polujom na tak sympatycnom zywine? Ano – coby wytopić z niej sadło, a potem drogo je sprzedać. Nabywców tego specyfiku niestety nie brakuje. Kieby nie ci nabywcy – krucafuks – kłusownicy musieliby porzucić swój proceder jako niedochodowy i przestawiliby sie na sprzedawanie kierpców pod Gubałówkom, abo cegosi inksego, co z jednej strony miałoby napis „Pamiątka z Zakopanego”, a z drugiej „Made in China”. Haj.

Cemu nieftórzy tak chętnie to świstace sadło kupujom? A bo niekany wierzom, ze jest to pikny środek na wselkie mozliwe dolegliwości. Cy faktycnie jest? Cóz, w zbocowanej w poprzednim wpisie ksiązce pon Zwijacz-Kozica napisoł, ze owsem, badania wykazały, ze mo to jakiesi lecnice działanie. Telo ino, ze to działanie jest tak słabe, ze w dowolnej aptece nojdziecie sto pięćdziesiont milionów duzo skutecniejsyk leków. Tak więc, ostomili, jeśli jakisi handlorz pod Giewontem bedzie wciskoł wom słoicek świstacego sadła – nie kupujcie. Nie kupujcie z dwók powodów: skoda wasyk dutków i skoda nasyk wspólnyk świstaków. Haj.

Pon Zwijacz-Kozica w swojej ksiązce apeluje o jesce jedno: jeśli wejdziecie do jakiejsi podhalańskiej korcmy i uwidzicie w niej „dekoracje” w postaci wypchanyk świstaków – zróbcie w tył zwrot i wyjdźcie. Te świstaki musiały sie wziąć z nielegalnego polowania. A skoro tak… to choćby nie wiem jak barzo bylibyście głodni, i choćby nie wiem jak piknie smakowite zapachy by w tej korcmie wierchowały – nie ostowiojcie tamok dutków. Nojdziecie z pewnościom wiele lepsyk miejsc, ka mozno je ostawić. Bajako.

A tak w ogóle to pare dni temu odwiedziła mnie Maryna Krywaniec. No i opowiedziołek jej o tej ksiązce pona Zwijacza-Kozicy. Zbocyłek tyz o polującyk na świstaki kłusownikak. Kie zaś o nik zbocyłek, Maryna zawołała:
– Na mój dusiu! A wyobroźcie se, krzesny, ze kie niedowno leciałak nad jednom holom, to w dole seł jakisi chłop. Wysoko byłak, ale swoim orlim wzrokiem barzo dobrze uwidziałak, ze ten chłop mioł kufe straśliwej weredy.
– A cy on wos tyz uwidzioł?
– Nie ino uwidzioł – odpowiedziała orlica – ale tyz zawołoł: „O! Orzeł! Prowdziwy orzeł! Ciekawe co on tutok robi? Moze wybroł sie na świstaki? Na mój dusiu! Przyseł mi do głowy pikny pomysł! Skoro orzeł furt na te zywine poluje, to ftóz lepiej niz on moze wiedzieć, kany nojdujom sie świstace kryjówki? Póde se więc za tym ptokiem, piknie te kryjówki nojde, a za pare miesięcy, kie świstaki bedom pogrązone w zimowym śnie, upoluje tej zywiny telo, kielo jesce nigdy nikomu w całej historii Podhola nie udało sie upolować!”
– Sietniok! – zawołołek z oburzeniem, kie dowiedziołek sie, jakie były zamysły tego chłopa.
– Pewnie, ze sietniok – pedziała Maryna, ale bardziej ze śmiechem niz oburzeniem. – Przecie jo nie poluje na świstaki od casu, kie przekonaliście mnie, cobyk zamiast na chronionom zywine, zacęła polować na wędliny z masarni Felka znad młaki. No i muse przyznać, ze barzo dobrze zeście mi doradzili. Bo w tej Felkowej masarni jest telo piknyk przysmaków, ze hej!
– A co z tym kłusownikiem? – spytołek.
– A, zrobiłak mu śpas – pedziała Maryna. – Furt wisiałak w powietrzu w jednym miejscu. Wisiałak i wisiałak. Jaz ciemno nocka przysła, chłop przestoł mnie widzieć i juz nie mógł leźć za mnom. Hehe!
– Bajuści, pikny śpas – przyznołek. – Ale tak se myśle, ze worce dać fudamentowi naucke, coby roz na wse odefciało mu sie polowań na tatrzańskom zywine.
– Mocie, krzesny, jakisi plan? – spytała orlica.
– Mom – pedziołek. – Ba coby go wyryktować, potrzebny nom bedzie niedźwiedź. Docie rade, krzesno, noleźć niedźwiedzia, ftóry by nom pomógł w nasej nowej zbójnickiej akcji?
– Chyba dom – pedziała Maryna. – A co fcecie zrobić?
– Ano… pomyślołek se, ze skoro ten kłusownik fce, cobyście zaprowadzili go do piknej świstacej kryjówki, to niekze ta – zaprowodźcie. Ale niek przy tej kryjówce ceko na niego niedźwiedź. I niek ten niedźwiedź spuści fudamentowi pikne lanie. Kłusownik pomyśli, ze świstaki zacęły zatrudniać niedźwiedzi jako ochroniorzy. A kie tak pomyśli – to roz na wse bedzie sie trzymoł od świstaków z dala.
– Pikny plan! – pokwoliła mnie orlica. – No to zaroz posukom jakiegosi niedźwiedzia, coby namówić go do udziału w nasej akcji.
– Dobrze – pedziołek. – A kie juz nojdziecie, to hipnijcie ku mnie. Rozem z womi pohybom w Tatry, coby poźreć, jak wiedziecie ancykrysta-kłusownika na bliskie spotkanie trzeciego stopnia z misiem brunatnym. Haj.

No i Maryna pofrunęła ku Tatrom. Po kilku dniak przyleciała ku mnie nazod i pedziała, ze syćko załatwione: nolazła niedźwiedzia, ftóry zgodził sie odegrać role ochroniorza świstaków. Teroz nalezało ino zwabić kłusownika w zasadzke.

Upewniwsy sie, ze w najblizsym casie owieckom na holi nic nie bedzie groziło, pohybołek za Marynom ku Tatrom. Orlica poprowadziła mnie ku chałupie, we ftórej mieskoł ten sakramencki kłusownik. Kie my tamok dotarli, jo schowołek sie za stojącom obok chałupy komórkom, Maryna zaś zacęła fruwać dookoła domu tak, coby ze środka łatwo było dojrzeć jom przez okno. Nie trza było długo cekać, jak otworzyły sie drzwi chałupy i stanął w nik… nifto inksy jak nas kłusownik. Cy mioł kufe weredy, jak twierdziła Maryna – tego nie mogłek ze swego ukrycia dojrzeć. Ale ze wrednie pachnioł – mój owcarkowy nos nie mioł co do tego zodnyk wątpliwości.

– Hyhyhy! – zarechotoł kłusownik. – Ale mom scynście! Orzeł, ftórego zgubiłek pare dni temu, przylecioł pod mojom chałupe. A moze to jakisi inksy? Niewozne. Wozne, coby zaprowadził mnie ku świstakom, ftóre jo piknie upoluje i bede mioł z nik pikne dutki.

Fciołek hipnąć ku bejdokowi i ugryźć go porządnie w rzyć. Ale sie powstrzymołek. Nie mogłek zniwecyć nasego planu.

Kłusownik wskocył na kwile nazod do swej chałupy, ale zaroz wyseł z niej znów. Tym rozem w butak myśliwskik i z małym plecakiem na grzbiecie. Maryna, kie uwidziała, ze ten łoter juz jest gotowy do drogi, frunęła ku pobliskim wiersyckom.

– Na mój dusiu! – zawołoł kłusownik. – Ten orzeł zachowuje sie tak, jakby specjalnie na mnie cekoł.
No – hehe – tutok akurat sie nie mylił.
– Prowadź, orle! – popytoł kłusownik. – Zapoluj na jakiegosi tłustego świstaka. A przy okazji pokozes mi, kany on sie wroz ze swom całom rodzinom chowo.

No i Maryna poprowadziła chłopa przez lasy, przez potoki i przez urwiska. Chyba specjalnie przy tym obierała takom droge, coby chłop bardziej sie zmęcył. I dobrze. Im więcej złyk wspomnień bedzie mioł z tej wyprawy – tym więkso sansa, ze odefce mu sie polowań na świstaki.

Jo cały cas słek ostroznie za kłusownikiem, uwazając , coby mnie nie uwidzioł, a zarozem tak, coby być dobrze widocnym dlo Maryny.

Juz dochodzili my do piętra kosówek, kie nagle… orlica zawołała ku mnie z wierchu:
– Krzesny! Musimy odwołać nasom akcje!
– A to cemu? – zdziwiłek sie.
– Momy kłopot – pedziała Maryna. – Jesteśmy juz blisko świstacej kryjówki, ba… nie widze przy niej niedźwiedzia. Nie wiem, kany sie ta beskurcyja podziała! Umówili my sie, ze bedzie siedzioł przy świstakak i cekoł, jaz przyprowadze mu tego kłusownika.

Krucafuks! Nie wyglądało to dobrze. Niedźwiedź był przecie niezbędny, coby nas plan sie udoł.

– Pockojcie, krzesno – pedziołek. – Spróbuje noleźć go na węch.

Uniesłek nos do wierchu i zacąłek wciągać weń powietrze. No i na scynście udało mi sie wychwycić niedźwiedzi zapach. Pohybołek tamok, skąd ten zapach dochodził. Wkrótce nolozłek sie przed niewielkom jaskiniom, we wnętrzu ftórej ftosi straśnie głośno chrapoł. Wlozłek do środka. I zaroz niemalze nadepłek na śpiącego smacnie miśka. Zascekołek głośno.

– Cego? – spytoł zaspanym głosem niedźwiedź, barzo niechętnie otwierając jedno oko.
– Cy to wy, krzesny, mieliście siedzieć teroz przy świstakak i cekać, jaz Maryna Krywaniec przyprowadzi ku wom kłusownika? – spytołek.

Niedźwiedź zerwoł sie na równe nogi.

– O, Jezusicku! Faktycnie! – zawołoł. – Ale… zaspało mi sie kapecke.
– Chyba nawet więcej niz kapecke – stwierdziłek. – Maryna z kłusownikiem juz som prawie na miejscu, a wy – najwyraźniej postanowiliście se zapaść w sen zimowy w środku lata.
– To nie mojo wina – zacął usprawiedliwiać sie niedźwiedź. – Nie mojo wina, ze natrafiłek na turyste-łasucha, ftóry mioł w plecaku całom torebke cukierków. Kie zatrzymoł sie na mały odpocynek i zdjął plecak, jo po cichutku mu te cukierki wykrodłek. I syćkie zjodłek. Telo ino, ze one były z alkoholem, do ftórego jo nie za barzo jestem przyzwycajony. Tak straśnie potem mi sie spać zafciało, ze ino zawlokłek sie do tej jaskini i od rozu usnąłek jak zabity.
– No to teroz nie traćmy casu, ino hybojmy ku świstakom – pedziołek. – Moze zdązymy jesce dotrzeć tamok przed kłusownikiem?

Niedźwiedź zgodził sie ze mnom. Ale nagle… Krucafuks! Pocułek zapach, ftórego nie powinno tutok być! To kłusownik zblizoł sie ku niedźwiedziej jaskini. Ale jak to sie stało, ze do niej trafił? Niedługo potem dowiedziołek sie jak: Maryna nieopatrznie pofrunęła za mnom, coby upewnić sie, cy nojde niedźwiedzia. A kłusownik – polozł za Marynom. Po kwili wyraźnie juz było słychać jego sapanie.

– To mo być nora świstaków? – zacął cudować pozirając na wylot jaskini. – Straśnie duzo. Jakiesi świstaki-olbrzymy tutok zyjom cy jak? Chyba tak. Ale to lepiej! Z więksyk świstaków bedzie więcej sadła. A więcej sadła to więcej dutków! Ale mi sie poscynściło!

Zanim zdązyłek pomyśleć, co wobec tak nieocekiwanego obrotu sprawy nalezy zrobić, niedźwiedź wylozł z jaskini.

– Panienko Przenajświętso! – zawołoł kłusownik. – To jest naprowde ba… ba… ba… barzo duzy świstak!

Hahaha! Co za głuptok! Świstaka od niedźwiedzia nie umioł odróznić! Chociaz… racej umioł, ino tak mocno zasugerowoł sie tym, ze idzie na świstaki, ze zupełnie zabocył o wselkiej inksej zywinie. Zreśtom wy ludzie na pewno dobrze wiecie, jak to jest z siłom sugestii. Bajako.

Kłusownik fcioł chyba uciec przed tym „barzo duzym świstakiem”, ale strach tak go sparalizowoł, ze nogi jakby przyrosły mu do ziemi. Nie mógł bidok rusyć z miejsca.

Jo nojdowołek sie za rzyciom niedźwiedzia. Kłusownik chyba w ogóle mnie nie zauwazył. Nagle przysła mi do głowy pewno myśl. Na mój dusiu! Skoro ten chłop wziął miśka za świstaka, to niek niedźwiedź wyryktuje mu pikny łomot. Ancykryst pomyśli, ze świstaki zrobiły sie barzo niebezpiecne i ze lepiej zacąć ik unikać. Kieby tak sie stało – akcja Maryny Krywaniec i mojo mimo syćko zakońcyłaby sie piknym sukcesem.

– Krzesny – odezwołek sie do niedźwiedzia, cały cas stojąc za jego rzyciom. – Cy moglibyście tego kłusownika prasnąć?
– Ale wte mógłbyk mu zrobić krziwde – zauwazył niedźwiedź.
– Przecie i tak mieliście go prasnąć, ino nie tutok, ba przy świstakak – przybocyłek. – Nie godom, cobyście od rozu mu kości połamali. Po prostu spuśćcie mu takie zwycajne lanie, coby roz nas wse odefciało mu sie polowacek.
– Ale jo sie na tego pona nie gniewom – tłumacył niedźwiedź. – To cemu mom go bić?

O, kruca! Nie jest łatwo chronić tatrzańskom przyrode, kie mo sie takik współpracowników. Ale cóz – trza było próbować dalej.

– A cy moglibyście, krzesny, chociaz poklepać go przyjaźnie po ramieniu? – spytołek.
– A, przyjaźnie poklepać to moge – zgodził sie niedźwiedź.

Pomyślołek, ze to, co dlo niedźwiedzia jest małym klepnięciem, dlo duzo słabsego cłowieka powinno być solidnym ciosem. Miołek więc nadzieje, ze tak cy siak kłusownik dostonie naucke.

Niedźwiedź podniesł łape do wierchu. I… na mój dusiu! Kłusownik zemdloł! Zemdloł ze strachu, bo widząc uniesionom niedźwiedziom łape, pomyśloł, ze ta łapa fce go potęznie uderzyć.

– Straśnie delikatni som ci ludzie – mruknął niedźwiedź wzrusając ramionami.

Tymcasem Maryna, ftóro fruwała nad nomi i pozirała, co my w dole ryktujemy, wydarła sie nagle:
– Krześni! W uciekaca!
– A co sie dzieje? – spytołek.
– Straznicy parku narodowego kryncom sie nieopodal. Nie wiadomo, co se pomyślom, kie wos tutok z tym chłopem uwidzom, więc lepiej hybojmy.
– Nie – prociwiłek sie. – Mom pewien pomysł. Niek tutok przyjdom. Co najwyzej niek niedźwiedź stela pódzie, coby ik niefcący nie wystrasył.
– A kany mom póść? – spytoł niedźwiedź.
– Syćko jedno – pedziołek. – Mozecie hipnąć na ślak, coby sprawdzić, cy jakisi kolejny turysta nie niesie w plecaku torebki cukierków.
– O! Dobry pomysł – uciesył sie niedźwiedź oblizując sie po kufie i wartko pohyboł ku najblizsemu ślakowi.
Jo zaś zacąłek głośno scekać:
– Hau-hau-hau! Hau-hau! Hauuuu!

Co to znacy w ludzkim języku? E, nie bede tłumacył, bo to były takie bzdury, ze wstydze sie teroz je powtarzać. Wte chodziło mi ino o to, coby zwabić ku sobie ponów strazników. No i udało sie – zaroz przysło dwók chłopów w piknyk straznicyk uniformak. Kie uwidzieli nieprzytomnego kłusownika, uklękli przy nim i klepli w policki. Kłusownik otworzył ocy, podniesł sie i zaniepokojony rozejrzoł wokoło. Zaroz niepokój z jego kufy zniknął. Najpewniej po tym, jak uwidzioł, ze „świstaka-olbrzyma” juz nimo.

– Nic panu nie jest? – spytali straznicy.
– Nic, zupełnie nic – zapewnił kłusownik. – Cóz. Miło mi było ponów spotkać, ale jo juz se póde.
– Nie tak prędko – pedzieli straznicy. – Złamał pan dwa przepisy: chodzi pan po parku narodowym poza wyznaczonymi szlakami, a ponadto wprowadził pan na teren parku psa.
– Jakiego psa? Tego? – spytoł kłusownik, zauwazywsy mnie wreście. – To nie mój. Nawet nie wiem, skąd on sie tutok wziął.

Zacąłek piknie łasić sie do kłusownika. Kie straznicy to uwidzieli, zacęli sie śmiać:
– Hahaha! I co? Nie pański pies? Nie nabierze nas pan na swoje bajki!
– To nie som zodne bojki! – zarzekoł sie kłusownik. – Nigdy, przenigdy na zodnom wyprawe na świstaki nie brołek ze sobom psa. Przysięgom!
– Ejże! O jakiej wyprawie na świstaki pan mówi? – zaciekawili sie straznicy.
– No, zwycajnej – głuptok tak straśnie był skołowany tym syćkim, co przezył w ciągu ostatniego kwadransa, ze zupełnie zabocył, ze przed parkowymi straznikami pewne rzecy lepiej by mu było przemilceć. – Mój pradziad polowoł na świstaki, mój dziad i mój ojciec. A teroz jo poluje. Od wielu, wielu roków. I mało fto zdołoł ik telo upolować, co jo. Bajako.
– Ha! – zawołali straznicy. – Wygląda na to, że dopadliśmy gagatka, który uprawia kłusownictwo!
– Ze co?… O… krucafuks!!! – kłusownik złapoł sie za gymbe. Teroz dopiero uświadomił se swój błąd.
– Zostaje pan zatrzymany- oznajmili straznicy. – Idziemy na dół, a potem przekażemy pana w ręce policji.
– O, Jezusicku! I co ze mnom bedzie? – spytoł kłusownik.
– Co będzie? Pewnie artykuł 181, paragraf 2 Kodeksu karnego – pedzieli straznicy i zacęli piknie cytować z pamięci. – Kto, wbrew przepisom obowiązującym na terenie objętym ochroną, niszczy albo uszkadza rośliny lub zwierzęta powodując istotną szkodę, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.

Straznicy wroz z zatrzymanym kłusownikiem rusyli ku dołowi. A o mnie – jakosi zabocyli. Niekze ta. Ba jeśli nase organa sprawiedliwości wytocom temu kłusownikowi proces i bedom potrzebowały zeznań Maryny i moik w charakterze świadków – oboje jesteśmy gotowi piknie zeznawać.

A wy, ostomili, jeśli będąc na Podholu, napotkocie jakiegosi kłusownika, to bedziecie wiedzieli, co robić? Cóz, mozecie po prostu zgłosić sprawe na policje. Ba jeśli jesteście bardziej wyrachowani – to mozecie odesłać chłopa ku Marynie Krywaniec i ku mnie. A my juz piknie zajmiemy sie kolejnym sietniokiem, co to na chronionom zywine poluje. Hau!

P.S.1. A w ten wtorek – piknie wesoło tutok bedzie. Bo w tym dniu urodziny swe bedzie obchodzić Poni Agnieszka, a imieniny – Madgarecka. No to zdrowie Poni Agnieszki i Madgarecki 😀

P.S.2. W najblizsom sobote tyz piknie wesoło bedzie – w tym dniu obchodzom swe imieniny Anecka Holendersko, Anecka Schroniskowo i Fusillecka. Piknie zatem wypijmy za zdrowie Anecki Holenderskiej, Anecki Schroniskowej i Fusillecki! 😀